Pytasz mnie, jak piszę, co wtedy dzieje się we mnie, co mam w głowie, kiedy wypluwam emocje na te metaforyczne kartki papieru, na arkusze Worda i do okna nowego posta. Patrzysz na mnie i chcesz wiedzieć, jak to jest być mną i czasami spędzać całe kwadranse na patrzeniu przed siebie, z nieobecnym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Zastanawiasz się, czemu są momenty, że mam jednocześnie łzy i śmiech w oczach, dlaczego tak bardzo łaknę, czemu tak bardzo się garnę. Zadajesz tyle trudnych pytań.
Chciałabym Ci odpowiedzieć. Wyjaśnić, jak to jest, po prostu być – dryfować przez kolejne dni, nie spodziewając się zagrożeń, w poczuciu bezgranicznego spokoju i skupiając się jedynie na teraz. Wytłumaczyć, że naprawdę nie mam marzeń i celów, że nie snuję planów i nie kalkuluję – zawsze wydaje mi się, że profanowanie matematyki bilansem zysków i strat jest w jakiś sposób wstrętne. Gdybym mogła, chciałabym żyć w bez-czasie, z dala od konieczności bycia pragmatyczną, nie musząc walczyć o przetrwanie.
Lubię ciepło – może dlatego, że sama mam zawsze chłodną skórę, lubię przytulić się mocno, jakby była to sprawa życia i śmierci, jakbyś miał zaraz odejść. Bo przecież w końcu odejdziesz i już rodzi się we mnie cicha, pełna pokory zgoda na to, co nieuniknione.
Świat, w którym żyję, jest amorficzny. Wymaga żmudnej pracy, starań o to, by nadać mu kształt. Codziennie wygląda inaczej: czasami przytłacza mnie zimnem i czernią, posępną grozą otoczenia, innym razem słońce wypala na skórze zlote znaki, łaskocze w tył głowy i sprawia, że mięknę. Jak będzie dziś – wiem to, zanim jeszcze otworzę oczy, przeczucie wypełnia mi żołądek i przypomina o atawizmach. W niektóre dni śpię po prostu dalej, unikając konfrontacji, innym razem rzucam się zdecydowanie w wir wydarzeń. To zależy.
Patrzę na kubek na blacie i wiem, że przecież nie chodzi tu o to, żeby pisać o kubku. Próbuję uchwycić obrazy w słowach, ale to za mało, więc pakuję je w historie, bo przecież wszystko ma jakąś historię, która powinna zostać opowiedziana. Tak właśnie tworzę: drążę w poszukiwaniu silnych emocji, szukam tego, co nieoczywiste, punktu wyjścia, którego Ty nie możesz przewidzieć. Czasami mi się udaje, chociaż właściwie nigdy nie jestem w pełni zadowolona: wiem, że wciąż jest tam coś, czego nie mogę dotknąć, jakbym ślizgała się tylko po powierzchni signifiant, nie dotykając signifié. Nie rozumiejąc istoty rzeczy. A ja tak bardzo chciałabym rozumieć!
Chyba własnie dlatego buduję tak głębokie więzi: oddaję się całkowicie i oczekuje tego samego w zamian, przywiązuję się do ludzi i wiążę ich do siebie, tworząc skomplikowaną siatkę emocjonalnych mikro-zależności. Przyjaźń, z której utratą mogłabym się pogodzić, nie jest nic warta – każda z tych, które straciłam, wypaliła we mnie ślad, pozostawiła tkliwe miejsce, którego boję się dotykać.
Czasami jest tak, że próbuję powiedzieć coś ważnego, ale nie wiem, jak. Mówię wtedy powoli, ostrożnie dobierając słowa – często mam wrażenie, jakby dopiero werbalizacja nadawała sens. Myśli snują się pod czaszką jak siwy dym, prześlizgują się między sensami, zostawiają miejsce na wątpliwości, ale kiedy zamknę je w zdaniach, nabierają mocy. Słowo zaczyna obowiązywać, staje się święte, jakby właśnie tworzył się wszechświat.
Nie mogłabym pisać, gdybym nie wierzyła w kreacyjną moc słowa. To, co nienazwane – nie istnieje, pozostaje na granicy tego co jest i tego, co mogłoby się wydarzyć. Kiedy mówię, kiedy piszę, staje się świat. Staje się mój świat.