„Czytanie jest przereklamowane”
Panuje takie przekonanie, dość powszechne, że czytanie uszlachetnia i uwzniośla. Nie to, że ambitnej literatury. Czytanie ogólnie. Książek. Wynika z tego, że nieważne, czy czyta się Dukaja, Bułhakowa, Senekę, Katarzynę Michalak czy Jacka Piekarę, człowiek się rozwija i ogólnie główka pracuje. Jedynym warunkiem jest to, aby słowa zamknięte były między okładkami, najlepiej jeszcze nie tymi metaforycznymi, tylko papierowymi, bo jak donoszą ostatnie badania, czytnik to jednak nie to samo.
Panie uchowaj, co za brednie.
Widzi się potem jednego z drugim, którzy niby to czytają, ale byle co – i jak byli durni, tak są. Widzi się i takich, którzy czytają rzeczy wzniosłe, ale niczego z nich nie wynoszą. Powiem więc po raz już kolejny, powtarzając za Twardochem: czytanie jest przereklamowane (tutaj można zobaczyć ciąg dalszy, w którym Twardoch masakruje fanbojów literatury). Czytanie samo w sobie nic nie znaczy.
Po pierwsze – bzdurki typu Nie czytasz – nie idę z Tobą do łóżka, które na skali ogólnej bzdurowatości plasują się zaraz przed Prawdziwe kobiety mają krągłości, czyli bardzo, bardzo nisko. Bo chociaż faktem pozostaje, że inteligencja jest sexy, to jednak nie rozumiem, jak lektura Pilipiuka posługującego się zasobem ok. 500 słów albo cierpiącego na absolutny brak charyzmy Ćwieka miałaby wpływać na czyjś zwierzęcy magnetyzm. Czy ja chcę w łóżku rozmawiać o kiepskich książkach Kossakowskiej? No otóż właśnie niekoniecznie.
Po wszystkie dalsze – zła literatura jest zła. Może sprawiać masę przyjemności i nie wątpię, że kogoś seria o Inkwizytorze Piekary rajcuje, ostatecznie niektórzy doceniają konsekwencję i to, że autor orze od kilkunastu lat jeden (dość kiepski, w stylu „taki ze mnie szatanista, mam dojrzałość emocjonalną 15-latka i popełnię antychrystyczną literaturę, która będzie broniła się tylko tanią kontrowersją, łohohoho”) pomysł. Skoro nagranie 30 takich samych płyt sprawdziło się w przypadku Iron Maiden, to hej, nic dziwnego, że i Piekara załapał się na łaskę zwolenników odcinania kuponów.
Akcje typu „przeczytam sto tysięcy milionów książek w 2016 roku”, chociaż mnie osobiście bardziej zniechęcają niż zachęcają do lektury, mają przynajmniej jakiś sens (poza tym oczywistym, że przesuwają kurz w bibliotekach) – dla niektórych element rywalizacji czy też wyzwania rzuconego samemu sobie może być motywujący. Szanuję to, zupełnie poważnie.
Nic nie zmienia jednak faktu, że jakość > ilość. Jeśli zatem masz zamiar przeczytać wszystkie części „50 twarzy Greya”, to liczy się to mniej więcej jak pierwsze 3 strony „Kubusia Puchatka”, wliczając tytułową. I nie to, że mam zamiar zniechęcić kogoś do czytania w ogóle, bynajmniej – sugeruję po prostu, że przeczytaniem 52 książek naprawdę nie ma się co chwalić, bo nie liczba przerzuconych stron, a wysiłek intelektualny powinien być powodem do dumy.
Nie staniesz się inteligentniejszy od czytania jako takiego, tak samo jak nie staniesz się lepszy w łóżku od mechanicznego uprawiania seksu. Obydwie te rzeczy powiązane są dość mocno z myśleniem i zachęcać się powinno raczej, żeby do łóżka nie chodzić z takimi, co nie myślą, bo nie dość, że trudno zamienić z nimi chociaż słowo, to i sam akt zazwyczaj bywa mocno rozczarowujący. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo nie zdarzyło mi się jeszcze sypiać z idiotą. Wszyscy moi dranie byli draniami inteligentnymi.
Rację ma Twardoch szydzący z tej dyktatury pseudointeligencji, która tak strasznie emocjonuje się formą dzieła kultury, że zapomina rozmawiać o jego treści. Mówi „czytaj” i ani myśli wspomnieć, że zamiast męczyć się z Michalak można sobie obejrzeć z większym pożytkiem nawet „M jak miłość”, bo przy „M jak miłość” ma się przynajmniej wolne ręce i da się w tym czasie posprzątać albo wyprasować sobie przyodziewek, coby nie łazić jak ten ostatni niechluj i nie wycierać sobie gęby tym, że intelektualiści nie mają czasu się ogarnąć, tacy są zajęci składaniem literek.
Przeczytałam kiedyś bardzo złą książkę: autor stworzył swoje alter ego (myślał, że nikt nie zauważy, cwaniak), które uczynił seksualnym geniuszem – teoretykiem. Ten samozwańczy geniusz, z zawodu psycholog, w wolnym czasie lubił szlajać się po górskich ścieżkach, zaczepiać młodych ludzi, udawać, że jest w ich wieku i rozmawiać z nimi o seksie, wypytując o intymne detale. Młodzież, głupia i naiwna, dzieliła się obrazami ze swojego pożycia chętnie i z entuzjazmem, a górski zboczeniec przemawiał do niej tonem wyjętym z, jak Boga kocham, „Pana Samochodzika” Nienackiego. Zachęcam, przeczytajcie tę książkę. A później spójrzcie mi w oczy i powiedzcie, że jej lektura była doświadczeniem bardziej wzbogacającym niż monotonne uderzanie głową o ścianę lub oglądanie snapów 13-letnich mistrzów internetu.
Film czy opera, książka czy płyta, komiks, gra komputerowa, blog, koncert, zwiedzanie miasta albo muzeum, rozmowa z drugim człowiekiem czy artykuł na głównej Onetu – tak naprawdę nie wiadomo nigdy, która z tych form będzie najlepszym nośnikiem wartościowych treści. Bo są ludzie mądrzejsi niż najmądrzejsze książki i książki głupsze niż „Krowa i kurczak”. Mnie samą „Kaczor Donald” nauczył więcej niż „Mały Książę”, między innymi tego, żeby nie masturbować się własnym poziomem wyrafinowania i rozkoszować się guilty pleasures bez guilty, z czystą przyjemnością.
Bo przecież wszyscy mamy swoje mroczne strony i wstydliwe – niesłusznie! – upodobania. Grunt, żeby nie trwać w błędzie i nie myśleć, że jesteś mądrzejszy od innych tylko dlatego, że regularnie składasz w myślach sylaby. Już samo to założenie pokazuje, że mocno się mylisz.