Jak wspominałam ostatnio, moją festiwalową listę priorytetów podczas Nowych Horyzontów otwierają zawsze filmy z konkursu głównego w Cannes. W tym roku przyjechało ich aż 11, z czego udało mi się dotrzeć na 8. Misję uważam za wykonaną.
7. Ja, Daniel Blake (I, Daniel Blake, reż. Ken Loach, 2016) – 7/10 za realizację i 3/10 za przekaz
Niewiele było filmów, które podczas tegorocznej edycji festiwalu wzbudziły tyle emocji. W skrócie: wyborcy partii Razem wychodzili z seansu ze łzami w oczach. Wśród pozostałych bywało różnie.
Tytułowy bohater (świetny Dave Johns) tej ślicznej, wyklejanej z makaronu laurki na cześć angielskiej klasy robotniczej zmuszony jest porzucić pracę, której przed chorobą był niezwykle oddany. Zaczyna się walka o zasiłek – u Loacha niemal niemożliwy do uzyskania, czemu zdają się przeczyć fora internetowe pełne entuzjastycznych relacji Polaków pobierających socjal w Wielkiej Brytanii (nierzadko pozyskany dzięki narodowej „zaradności”), ale wiadomo, że reżyser ma prawo do własnej wizji świata. Daniel nie potrafi obsługiwać komputera, nie wie, jak sporządzić CV i próby spełnienia kryteriów niezbędnych do otrzymania zasiłku spełzają na niczym. Uszczelniony na człowieka, niegodziwy system pozostaje niegodziwy: urzędnicy nie mają duszy i na cały przybytek przypada tylko jedna urzędniczka, która nie jest wcielonym zlem. A w kolejce po zasiłek jak to w kolejce po zasiłek: w zasięgu wzroku nie ma nikogo, kto budziłby jakiekolwiek zastrzeżenia, nikt się nie awanturuje, brytyjska kurtuazja everywhere, wnioski składa się przez internet, normalnie Europa, nie to co u nas. To właśnie tam Daniel poznaje Katie, która podobnie jak główny bohater ulepiona jest w zasadzie z czystej szlachetności i uczuć macierzyńskich. Cóż za niesamowity przypadek, że obydwoje nie dają widzowi żadnych powodów do zwątpienia, że kto jak kto, ale oni to na pewno zasługuję na pomoc. I w tym zasługiwaniu tkwi cały szkopuł. Ale ostatecznie gdyby Daniel i Katie nie byli tak dobrymi i porządnymi ludźmi, w widzu mogłyby się pojawić jakieś – nie daj Boże! – wątpliwości co do słuszności ich roszczeń. Może właśnie dlatego mam z tym filmem taki problem – Loach traktuje odbiorcę jak idiotę niezdolnego do konfrontacji z odcieniami moralnej szarości i kreuje w filmie świat, w którym dobro i zło są równie wielowymiarowe co w bajkach Disneya.
Trudno wymagać od Loacha obiektywizmu, ostatecznie „Ja, Daniel Blake” to nie dokument, ale od kina zaangażowanego można byłoby oczekiwać przynajmniej pewnej uczciwości w ocenie. Reżyser prezentuje jednowymiarowy obrazek bez odcieni szarości i wylewa na to wszystko wiadro zarzutów pod adresem amorficznego, nie do końca sprecyzowanego systemu, któremu przeciwstawia robotników i działaczy społecznych. Daniel nie dość, że jest ciężko pracującym obywatelem, to jeszcze dobrym człowiekiem, który od ust sobie odejmie, żeby pomóc komuś innemu. Jego przyjaciółka nie tyka używek i jest w stanie oddać wszystko, łącznie z własnym obiadem, snem i godnością, żeby dać swoim dzieciom to, co najlepsze, chociaż ani razu nie zająknie się na temat alimentów, które powinna regularnie otrzymywać od ojców swoich dzieci. Dla takich jak ona nie ma w Anglii pracy. Totalnie żadnej pracy. Ani żadnego wsparcia. Anglia, zła matka, z tego wynika, jest jeszcze gorsza niż Polska, bo w Polsce fundusz alimentacyjny bez dyskusji wypłaca dzieciom nieodpowiedzialnych ojców co miesiąc określoną sumę. Co na to Polacy?
Nawet czarny sąsiad Daniela, chociaż oszust (nieładnie, panie Loach) i w zasadzie ktoś między paserem a przemytnikiem, jest wzorowym kumplem i niejednokrotnie oferuje swoje wsparcie. W tej kochającej się mikrospołeczności, złożonej z białego Anglika, białej Angielki i czarnego imigranta, Loach próbuje upchnąć brytyjskie społeczeństwo, zawzięcie krytykując, ale nie proponując żadnych rozwiązań. Tak więc jak urzędnicy reprezentują złowrogi i nieludzki System, bijąc przed nim pokłony, tak pracownice banku żywności to co do jednej anioły, nie kobiety i zdają się nie wiedzieć w ogóle, czym jest biurokracja. Aplikując na urzędnicze stanowisko zostałyby prawdopodobnie odrzucone jako zbyt ludzie, empatyczne i za bardzo proaktywne – w świecie Loacha, zdaje się, do tego rodzaju pracy dopuszcza się tylko tych, którzy zaprzedali duszę diabłu na rozstajach i chociaż trudno powiedzieć, co im z tego przyszło, to nie podlega żadnej dyskusji, że są beneficjentami, a nie ofiarami systemu. „Ja, Daniel Blake” ma bowiem tak naprawdę tylko dwóch bohaterów: tyrana i ofiarę, czyli zły system i reprezentujących go bezwzględnych lub obojętnych na krzywdę (a w najlepszym wypadku pasywnych i bezradnych) biurokratów oraz obywatela o gołębim sercu, który łamie prawo jedynie dlatego, że jest do tego zmuszany, próbując przetrwać. Chociaż Loach słusznie pochyla się nad tymi, którzy w obliczu surowych zasad nie radzą sobie z zaspokojeniem podstawowych potrzeb, to jego filmowi szkodzi ta jednowymiarowość. Więcej – „Ja, Daniel Blake” grzęźnie na mieliznach tej samej narracji, która daje pożywkę neoliberałom: reżyser mimo woli (tak sądzę) sugeruje, że potrzebujący powinni otrzymać pomoc dlatego, że w są (na wskroś lub w głębi ducha) dobrymi i wartościowymi ludźmi, a zaciągnięta w formie zasiłku pożyczka (co z tego, że w przypadku Daniela wypłacana – czy też raczej niewypłacana – ze składanych przez niego przez lata danin) jest tak naprawdę inwestycją w pozyskanie ciężko pracującego i przynoszącego państwu profity obywatela i jako taki może być przyznawana arbirtalnie, w oparciu o parametry użyteczności tegoż obywatela, kiedy ten już wyjdzie na prostą. Tymczasem chciałoby się aż krzyczeć, że bynajmniej – udzielenie elementarnej pomocy na poziomie zapewnienia podstawowych środków do życia nie powinno być powiązane z zasługami, oceną ryzyka ani oceną charakteru. Zwłaszcza że niedostatki tego ostatniego nie są najczęściej konsekwencją świadomych wyborów, a raczej wzorców zachowania dziedziczonych i wpajanych przez (nierzadko wrogie, przemocowe i traumatyzujące) otoczenie. Loach bezwiednie wpada we własną pułapkę, sugerując, że na pomoc należy w jakiś sposób zasłużyć, oferując w zamian cnotliwy charakter; samo bycie w potrzebie to jak widać za mało. Chociaż na pierwszy rzut oka ta narracja o dobrej, szlachetnej biedzie i złym, pozbawionym ludzkich odruchów bogactwie jest po prostu naiwna i płaska, to na głębszym poziomie ujawniają się związane z nią niebezpieczeństwa, dodając amunicji tym, którzy pomoc chcieliby wydzielać nie według potrzeb, a wedle zasług i potencjalnej możliwości potrzebujących do przysłużenia się społeczeństwu. Co z tymi, którzy w subiektywnej ocenie otoczenia nie rokują dobrze? Ich istnienie Loach wygodnie pomija, nie musząc odpowiadać na pytanie, czy na opiekę ze strony państwa zasługuje ktoś, kto w neoliberalnym ujęciu jest jedynie zbędnym balastem dla społeczeństwa z powodu swoich życiowych decyzji. Czy Daniel Blake pozostałby dla reżysera bohaterem godnym wsparcia, gdyby miał cokolwiek na sumieniu? Gdyby za jego problemami zdrowotnymi nie stała ciężka praca i wiek, a np. tryb życia i popełnione błędy? Byłby wówczas nie tylko bardziej złożoną i – poprzez dysonans – zmuszającą widza do umysłowego oraz emocjonalnego wysiłku postacią, ale także dostarczałby własnej sprawie argumentów na miarę socjalizmu z prawdziwego zdarzenia.
„Ja, Daniel Blake” jest jednak mimo wszystko filmem świetnie wyreżyserowanym i rewelacyjnie zagranym; nie ma tu miejsca na infantylny ton i ckliwe momenty, a bohaterowie, chociaż są bardziej wyimaginowanymi modelami niż prawdziwymi reprezentantami swojej grupy społecznej, nie zachowują się, jakby byli wycięci z kartonu, chociaż tak naprawdę właśnie tacy są. Ich postaci napisane są tak, aby nie sposób było ich nie polubić i nie odczuwać współczucia, co już w pierwszych scenach ma ustawić sympatię widza także po odpowiedniej stronie barykady. Ostatecznie – biją naszych, nawet jeśli w Polsce klasa robotnicza w tej formie nie istnieje, a struktura polskiego społeczeństwa wygląda zupełnie inaczej. Piękny jest jednak ten apel o okazanie współczucia i dostrzeganie drugiego człowieka, szkoda jedynie, że tło wydarzeń rozpisał Loach łopatą, nie siląc się na wiarygodność. Daniel Blake traci przez to na prawdopodobieństwie jako człowiek bez skazy, nieco tylko porywczy starszy pan o złotym sercu. Loach radośnie przypisuję całą winę państwu, które zawodzi obywatela, zdejmując jakąkolwiek odpowiedzialność ze społeczeństwa, które w kwestii wywiązywania się ze w swoich obowiązków wobec rzeczonego państwa może mieć też niejedno na sumieniu. Ten pojedynek Dawida z Goliatem nie może skończyć się tak jak w Biblii, bo takie rzeczy to tylko w książkach, narasta więc oburzenie i płyną wyrzuty pod adresem dzierżących władzę, tymczasem Loach dyskretnie zamiata pod dywan tych, którzy ze świadczeń socjalnych korzystają, chociaż być może nie powinni i ograniczają jednocześnie dostęp do nich tym naprawdę potrzebującym. To chyba właśnie tutaj tkwi największy problem reżysera, który zdaje się nie rozumieć, że tak groźnego systemu nie tworzą przecież najeźdzcy z Marsa tylko współobywatele, a samo państwo jako dobro zbiorowowe jest organizmem tworzonym przez sumę wszystkich wewnętrznych działań, także oddolnych. Zaprezentowany wycinek rzeczywistości jest więc siłą rzeczy przerysowany i sztuczny: chociaż bez wątpienia Daniel Blake istnieje i imię jego Legion, bo jest ich wielu, to Loach, zamiast wysilić się na wielowymiarową refleksję, przyjmuje bezkrytycznie optykę pokrzywdzonej grupy wraz z jej przekonaniami na własny temat, uparcie zamykając oczy widza na niewygodne dla niego fakty i szerszy kontekst. W konsekwencji „Ja, Daniel Blake” jest filmem w jakimś sensie złośliwym, wbijającym szpilkę w takie miejsce, z którego nie da się jej usunąć – Loach wie dobrze przecież, że członkowie społeczeństwa nie zechcą wziąć odpowiedzialności za samych siebie i wolą przerzucić ją na kogoś innego. Jeśli chodzi o propagandę, cel został zatem osiągnięty. Jakże łatwo po tym seansie oburzyć się, że system nie działa i że zawodzi swoich podopiecznych w godzinie próby – szkoda, że nic z tego oburzenia nie wynika.
Nagrodzony Złotą Palmą „Ja Daniel Blake” może być z powodzeniem puszczany na spotkaniach wielkomiejskiej lewicy – głównie po to, żeby ludzie nieskalani pracą fizyczną mogli rzewnie zapłakać nad losem klasy robotniczej. Warto tylko pamiętać, że rzeczywistość filmu fabularnego nie leży w domenie faktów i obiektywnej prawdy: to wizja świata skrojona na miarę wyobrażeń sytego widza. Podobnie jak przed laty książki o Panu Samochodziku czy „Spotlight” – nagrodzona Oscarem baśń o niezłomnych, szlachetnych mediach, „Ja, Daniel Blake” sprawdza się najlepiej jako narzędzie miękkiej propagandy. Trafia do tych, których do socjalizmu przekonywać nie trzeba i da do myślenia tym, którzy jeszcze się wahają, a mają przy tym serduszko wrażliwe na krzywdę dobrych, miłych ludzi (o współczucie wobec innych, nieprzystających do tego wzorca, Loach nie zabiega). Kogo nie przeciągnie na swoją stronę? Cóż, przede wszystkim tych, którzy wiedzą, że codzienne systemowe piekło wszyscy tworzymy sobie nawzajem, wspólnymi siłami.