Szorty kulturalne #32: niespodzianki i rozczarowania na 16. MFF Nowe Horyzonty
Podczas tegorocznej edycji Nowych Horyzontów obejrzałam sporo filmów, które do kin wchodzą dopiero teraz lub nawet za kilka miesięcy. Przyjrzyjcie im się - na pewno znajdziecie coś dla siebie!
4. Cmentarz wspaniałości (Rak ti Khon Kaen, reż. Apichatpong Weerasethakul, 2015) – 7/10
Już po raz drugi mam problem z filmem Weerasethakula i to nie tylko dlatego, że brak mi cierpliwości do jego imienia i nazwiska. Nagrodzony kilka lat temu Złotą Palmą „Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia” był filmem niezwykle hermetycznym i wymagał od widza większej niż przeciętna wiedzy z zakresu buddyzmu. W odróżnieniu od znanych zachodniemu widzowi azjatyckich tytułów obraz ten skierowany był raczej do odbiorcy z rodzimego kręgu kulturowego i jako taki odstraszał mocno niezrozumiałą symboliką. „Cmentarz wspaniałości”, chociaż o klasę bardziej przystępny w odbiorze, w dalszym ciągu nie reprezentuje sobą kina przeznaczonego dla wychowanych w kręgu kultury judeochrześcijańskiej widzów deklarujących, że „lubią azjatyckie filmy”.
Nietrudno zgadnąć, że w związku z powyższym Weeresathakul dzieli mocno widownię – przede wszystkim na tych, którzy zarzucają jego twórczości bełkot, nudę i brak sensu oraz na tych, którzy są w stanie odczytać hermetyczny kod i docenić wizję reżysera. Chociaż to paskudne uogólnienie, to „Cmentarz…” i „Wujek Boonmee…” reprezentują tę (dość nieliczną, wbrew pozorom) grupę filmów, które naprawdę trzeba zrozumieć, żeby je podziwiać.
I nie to, że chciałabym uchodzić za znawcę tematu, bo z buddyzmem nawet na studiach religioznawczych było mi niespecjalnie po drodze. Wciąż mam wiele wątpliwości i pytań, seans zostawił mnie z uczuciem dzwonienia w którymś kościele, tyle że nie do końca wiem, w którym: mam w głowie strzępy informacji, fragmenty tekstów i podstawy filozofii, to jednak wciąż za mało, żeby dokonać kompletnej interpretacji. Te skrawki wystarczyły, żeby obydwa filmy zahipnotyzowały mnie na czas seansu, okazały się jednak zbyt poszatkowane, żeby porwać się na fachową recenzję. Na nic tu bowiem frazy przydatne podczas opisywania filmów europejskich czy amerykańskich: w „Cmentarzu” cielesność miesza się ze światem duchów, sny – z jawą, półmityczna przeszłość – z teraźniejszością, a bogowie zasiadają ze śmiertelnikami przy jednym stole, prowadząc niezobowiązujące pogawędki. Wszystko to jest naturalne i wywołuje przesadnego zdziwienia: granice są niezwykle umowne, o ile w ogóle istnieją, a rozmawiająca z boginiami Jenjira wydaje się być bardziej zaskoczona wyborem jej samej na powierniczkę wyższych sił niż faktem namacalnej obecności tychże w świecie doczesnym.
Ludzie, którzy znają się na temacie lepiej niż ja, twierdzą, że „Cmentarz” kryje w sobie także komentarz na temat sytuacji politycznej Tajlandii. Chociaż trudno przeoczyć, że rzecz dotyczy szpitala pełnego rannych żołnierzy, a w tle toczą się rozmowy o zbrojnym konflikcie, to analiza sytuacji i wyciągnięcie jakichkolwiek wniosków są możliwe jedynie w przypadku osób zorientowanych w szczegółach. Jeśli zatem żywo interesujecie się kulturą, historią oraz obecną sytuacją krajów azjatyckich z naciskiem na Tajlandię i okolice, „Cmentarz wspaniałości” powinien znaleźć się na waszej liście „do obejrzenia”. Jeśli nie, prawdopodobnie nie odnajdziecie się w tym świecie.