Ostatnio żyję jakby po literacku, chociaż – niestety – więcej mam do czynienia z konfliktem tragicznym niż szklanymi domami i coraz bardziej dociera do mnie, że jakkolwiek postąpię, będę żałować. Żałuję więc na zapas, pesymistycznie zakładam brak rozwiązania akcji: i tak trwam sobie w stuporze, czytam mało wiele, ostatnią przyjemnością jest mi zbieranie trudnych słów na zapas.
Mimowolnie cytuję klasyków i mam jakoś tak wrażenie, że wszystko, co należało powiedzieć, zostało już powiedziane. Po co zatem rozmawiać? Nie chcę pisać wierszy, chyba wstydzę się trochę mówić aż tak intymnie, bezpieczniej czuję się, gdy owijam puenty w piętrowe zdania, mnogość przecinków, czasami jakiś zabłąkany średnik.
Epika
Tuwim, a tu nie wim, w snach dokonuję rzeczy wielkich, krzyczę do siebie whoa, that’s epic i mam tylko problem, kiedy trzeba to przetłumaczyć, przełożyć metaforykę mar i widziadeł na sztywną gramatykę języka z jego ograniczeniami i ubogą leksyką. Śnię zatem po cichu, potem znacznie upraszczam i mówię śniłeś mi się dzisiaj nad ranem i nie dodaję, że obudziłam się z krzykiem.
Wciąż bardzo lubię otwierać nowe rozdziały, zamykać je puentą już po wszystkich kolejnych nauczkach. Mam coraz większą nadzieję, że karma jednak nie wróci do mnie więcej, bo na kolejne tomy zaplanowałam mały rozlew krwi, wioski spalone do gołej ziemi, sporo płaczu. W wielkim finale jasność tysiąca słońc, rozbłysłych na niebie, odda moc Jego potęgi i stanę się Śmiercią, niszczycielem światów.
Liryka
Lubi się mówić wierszem i prozą poetycką nawet: ważny jest temat i jego ujęcie. O miłości jednak jakoś tak niewygodnie, niezręcznie, ogólnie jakby gorzej. Zasłania się intymnością, ale gdzieś tam przecież tkwi z tyłu głowy, że przypał i siara to, wrzucać czułe statusy do sieci i romantyczne zdjęcia z wakacji, wiesz, to trzymanie się za rączki i cały w ogóle bullshit. Wstyd. Tak jakby nie było gorszej obelgi niż bycie zakochanym.
Chciałoby sie nawet w turpizm, ale się nie umie i chciałoby się mówić głośno w sposób odważny i bezkompromisowy, ale nie starcza na to charakteru, bo przecież co powiedzą, co ludzie powiedzą, co pomyślą, jak spojrzą. W strachu przed kiczem, przed patosem, przed szczerą emocją, lirykę grzebie się pod łóżkiem.
Dla równowagi jednak coraz łatwiej mówi się o tym, co boli i to właśnie nazywa się odwagą: rozdaje się punkty za męstwo, cyfrowe odpowiedniki orderów z ziemniaka; zupełnie gratis: wirtualne poklepania po plecach z dołączoną karteczką, głoszącą, że rozumiem, co czujesz. Szkoda jedynie, że najczęściej niewiele z tego wynika: po pracy staramy się już tylko zdążyć przed nocą z tym, aby jeszcze trochę pożyć.
Dramat
Dramatu ostatnio jakby najwięcej. Leonard Cohen nie żyje – umarł król, niech żyje król, przechodzi się do porządku dziennego: za dużo tych śmierci, żeby do każdej zachować osobisty stosunek. Nie dramatyzuj, mówią Ci, nic wielkiego się przecież nie stało. Chcesz powiedzieć ukłuj się wrzecionem i umrzyj, ale mruczysz raczej raczej jedz ostrożnie, tak, ma pan rację, tak, nic się nie stało.
Tak naprawdę nic nigdy się przecież nie wydarza.