Jak wspominałam ostatnio, moją festiwalową listę priorytetów podczas Nowych Horyzontów otwierają zawsze filmy z konkursu głównego w Cannes. W tym roku przyjechało ich aż 11, z czego udało mi się dotrzeć na 8. Misję uważam za wykonaną.
POZA KONKURSEM
9. Śmietanka towarzyska (reż. Woody Allen, 2016) – 6/10
Do nowego filmu Allena mam listę zastrzeżeń dłuższą niż kolejka po naleśniki do Manekina w Warszawie. Chociaż lubię jego styl i chcę być na tak, czasami rozczarowuje mnie okrutnie. Do niektórych pozycji bałam się nawet podchodzić, mając na uwadze powszechnie złą opinię na temat konkretnego tytułu. Woody wyrwał mnie z butów po raz ostatni przy „Match Point”, a później oczarował jeszcze tylko raz, prezentując „Vicky Cristinę Barcelonę”. Poza tym jednak wydaje się starzeć zupełnie nie jak wino i trudno oprzeć się myśli, że być może powinien zrobić sobie przerwę i przestać produkować rok w rok kolejne wydmuszki, a zamiast tego zrobić film, który mógłby mieć jakieś znaczenie.
„Śmietanka towarzyska” spotkała się z entuzjastyczną reakcją odbiorców, ale trudno doprawdy powiedzieć, dlaczego. Być może cżęść widzów starszych filmów Allena nie zna, a inni nie pamiętają ich na tyle dobrze, żeby wśród dialogów odnaleźć te same, średnio już zabawne żarciki o Żydach i zachwyty nad wspaniałością Nowego Jorku? Chciałoby się powiedzieć, że to wszystko już było, że po co to – ale reżyser przezornie stroi ten odgrzewany kotlet w kostiumy z epoki; za sprawą ciepłego, miękkiego światła wyciska widza z widza nostalgię i twardo negocjuje przymknięcie oka na niedociągnięcia w sferach dialogów, fabuły i osobowości bohaterów. W efekcie oczarowanie stroną wizualną (obłędne kostiumy i ekfektowna scenografia) przy wsparciu dobrego tła muzycznego pomagają jakoś przełknąć rozczarowanie, chociaż nawet piękne kostiumy, zjawiskowa Blake Lively i przyjemne dla ucha dźwięki nie są w stanie zatuszować faktu, że „Śmietanka” to najbardziej cieplacki film Allena od czasów jego największej wpadki w karierze, czyli strasznego „O północy w Paryżu” – potworka, który wpędziłby do grobu Salvadora, gdyby ten nie był już (na szczęście dla niego) martwy.
Główny bohater, czyli Jesse Eisenberg, który po raz pierwszy bodajże w karierze próbuje zagrać na dużą skalę coś innego niż kiełkującego szaleńca z powoli odkręcającą się śrubką i nawet mu to wychodzi, miota się między dwiema kobietami. Dowcip polega na tym, że jedną z nich jest Kristen Stewart, a drugą – Blake Lively. Zaprawdę, magnetyczną osobowość musiałaby mieć ciemnowłosa Vonnie, żeby zakasować długonogą Veronikę, w „Śmietance” jednak jej nie posiada (a może po prostu skrzętnie ukrywa): Stewart gra tak, jakby wciąż jeszcze była Bellą ze „Zmierzchu” i ktoś siłą przebrał ją w pastelowe sukienki, dorzucając kokardę we włosach. Wygląda karykaturalnie (w zamierzeniu: uroczo) nie dlatego, że jej nie do twarzy, ale z powodu ogólnej niezgrabności i braku koordynacji: sprawia wrażenie zgarbionej, krzywej, wyraźnie czuje się niezręcznie i trudno oprzeć się wrażeniu, że to nie reżyserski zamysł, ale nieco neurotyczna osobowość samej aktorki przebija się przez powierzchowość jej bohaterki. Może to z tego powodu Allen w żadnej ze scen nie decyduje się umieścić Vonnie i Veroniki w tym samym pomieszczeniu: Lively, urodzona gwiazda, chociaż tym razem z rolą czysto dekoracyjną, mogłaby po prostu bezwiednie doprowadzić do zniknięcia koleżanki z pola widzenia odbiorcy. W tym kontekście angaż tej ostatniej wydaje się koszmarnym nieporozumieniem – Kristen Stewart, chociaż dużo się mówi ostatnio o jej talentach, nie jest aktorką na tyle zdolną, żeby przeobrażać się w dowolnie wybraną postać na zawołanie, a ta rola wyraźnie do niej nie pasuje: ma się wręcz wrażenie, że marzy ona o chwili, kiedy zedrze z siebie te wszystkie fikuśne łachy i wskoczy w wygodne dżinsy. Reszta ekipy gra poprawnie, chociaż na pół gwizdka, co staje się w przypadku filmów Allena jakimś standardem, bo chyba od dłuższego czasu nikt się u niego na planie nie przemęcza i nie wysila na wybitne występy, poza może jedną Blanchett w „Blue Jasminum” (najjaśniejszy punk tego dość przeciętnego filmu): podczas gdy Lively konswekwentnie skupia się na wyglądaniu ładnie, siadaniu ładnie i uśmiechaniu się ładnie, Carrell na kolanie skleja swoją kreację z „Big Short” z rysami komediowymi wyciągniętymi z pozostałych jego filmów. Jego bohater ma w założeniu uchodzić za energicznego, sprawia jednak wrażenia neurotyka napędzanego kokainą, a chociaż Eisenberg wypada najlepiej z całej obsady i jest „allenowski” w bardzo zauważalny sposób, to nie wiadomo, czy to określenie nie jest – w kontekście ostatnich dokonań reżysera – lekką obelgą.
To nie aktorstwo jest jednak największym problemem tego obrazu, chociaż karykaturalny styl „na pensjonarkę” w wykonaniu Stewart nijak się ma do życia, które prowadzi jej bohaterka. Nawet gdyby zastąpić Kristen aktorką, która nie ma problemów z garbieniem się podczas stania i chodzenia, cedzeniem przez zęby oraz krzywymi minami, nie zmieniłoby to faktu, że „Śmietanka towarzyska” to nie crème de la crème, ale co najwyżej maślanka i ciepłe kluchy. Przestaję już wierzyć w Allena, który wyraźnie skończył się na „Kill’em All”: podczas gdy dobiegający 90-tki Alejandro Jodorowsky daje raz po raz upust swojej nieskrępowanej wyobraźni, a Scorsese pokazuje w „Wilku”, że jest mistrzem organizowania szalonych imprez, Woody wyraźnie dziadziaje. Seryjna produkcja z pewnością nie pomaga: od reżysera z takim dorobkiem można oczekiwać więcej, niż przyjemnych w odbiorze, ślicznych banałów.