W tym roku obejrzałam póki co mało filmów. "Mało" to znaczy jakieś 50 sztuk od stycznia. Kiepski wynik, biorąc pod uwagę, że w roku ubiegłym naliczyłam 240 tytułów. Praktycznie w ogóle nie chodzę do kina, w zasadzie to opuściłam nawet festiwal filmowy i dopiero od niedawna się rehabilituję, spędzając długie godziny na streamie. Postanowiłam jednak, że w pierwszej kolejności nadrabiać będę polskie filmy i staram się to regularnie czynić: w ciągu ostatnich miesięcy sięgnęłam więc po głośne krajowe produkcje, których z jakiegoś powodu (głównie z tego, o którym pisałam ostatnio) nie odhaczyłam z listy od razu po premierze. Jeśli chcecie zaprzyjaźnić się bliżej z aktualnym polskim kinem, to zachęcam do pójścia w moje ślady!
Oglądajcie polskie filmy. Naprawdę warto.
2. Córki dancingu (The Lure, reż. Agnieszka Smoczyńska, 2015) – 7/10

Formalne szaleństwo po raz drugi: dość powiedzieć, że „Córki dancingu” to musical i to samo wystarczyłoby już za uzasadnienie dopisku o odważnym eksperymencie formalnym. Bo, podobnie jak w przypadku „Baby Bump”, takich filmów się u nas nie robi. I – też podobnie – takie kino się u nas raczej nie podoba. Film Agnieszki Smoczyńskiej podzielił polską publiczność i wzbudził zachwyt za granicą. Czy zasłużenie?
Sukces „Córek…” na festiwalu Sundance i późniejsza dystrybucja w USA na nowo zaogniły dyskusję o pełnometrażowym debiucie fabularnym Smoczyńskiej. Jak mantrę powtarza się opinię, że dopiero amerykański trailer sprzedał film we właściwy sposób, zapowiadając dokładnie to, czym ten obraz jest. A jest przede wszystkim krwawą reinterpretacją mitu o syrence, która zakochała się w człowieku i oddała dla tej miłości głos i nogi, by o świcie spotkać się z przeznaczeniem. Tyle że nie w otoczeniu malowniczych zamków i powozów, a w Polsce epoki PRLu, po drodze zaliczając tańce i śpiewy w klubie ze striptizem. Czym „Córki dancingu” zatem nie są? Nie są na pewno nostalgicznym musicalem o Warszawie z czasów Polski Ludowej, wypełnionym kolorkami i piosenkami. Przynajmniej nie w pierwszej kolejności.

Przede wszystkim: jest to kamp. Zarzuty o kicz pozostają bezpodstawne, bo przecież trudno zakładać, że to wyszło tak przypadkiem i że reżyserka wcale nie chciała na planie cekinów i dyskotekowych świateł, tylko jej tak wyszło samo jakoś. Kampowe są zarówno tancerki erotyczne w klubie jak i kostiumy Złotej i Srebrnej, ich gładkie jak u lalki Barbie, bezpłciowe wzgórki łonowe, zakazana miłość syreny i człowieka oraz spotkany w knajpie rogaty koleżka. Smoczyńska z żelazną konsekwencją wypacza realne wspomnienia minionych czasów i klasyczne baśnie oraz podania, swoim syrenom każe pływać w Wiśle i wspominać bułgarskich turystów, a rodakom ukształtowanym przez triumf komunizmu przypisuje zmysł biznesowy odporny na jakąkolwiek ekstrawagancję. Syrena? No spoko, niech będzie syrena. Mamy już dla niej miejsce w programie.
Świetna jak zawsze Kinga Preis nie przerywa swojej dobrej passy: dokładnie tego oczekuje się od aktorki, która jest w stanie aktorsko udźwignąć nawet takie nieporozumienie jak „#WSZYSTKOGRA”. Chociaż to nie ona jest główną bohaterką tej historii, to trudno oderwać od niej wzrok – młodociane syrenki, chociaż starają się jak mogą (zwłaszcza Olszańska), to jednak wciąż pozostają w cieniu doświadczonej gwiazdy estrady. W ramach autoironicznego deseru oko do widza puszcza piękna Magda Cielecka, wijąca się na scenie w skąpym kostiumie tancerka erotyczna o jakże wdzięcznym pseudonimie Boskie Futro.


Nie oznacza to jednak, że „Córki” pozbawione są wad – opowieść wytraca momentami pęd i pojawiają się elementy zbędne; chociaż aranżacje prezentowanych utworów muzycznych są porządne, to jednak można było w rolach syrenek zatrudnić nieco lepsze wokalistki. Chociaż to film w z gatunku tych, które się raczej kocha lub nienawidzi, to na status arcydzieła nie starczyło tym razem jeszcze umiejętności i być może warunków. Agnieszkę Smoczyńską jednak obserwować warto: mam nadzieję, że dalej będzie zaskakiwać publiczność.
I pozostaje tylko pytanie: dlaczego to się nad rzeczoną Wisłą nie przyjęło? „Córkom…” zarzuca się przede wszystkim szczątkową fabułę i nie jest to zarzut bezpodstawny: widz, który przed dobry scenariusz rozumie klasycznie poprowadzoną narrację i precyzyjnie skonstuowane ciągi przyczynowo-skutkowe, nie ma tu raczej czego szukać. Kluczem do dobrej zabawy jest odrobina luzu – nie oczekujcie od tego filmu opowiadania historii, bo nie taka jest jego główna intencja. Dajcie się raczej porwać klimatowi, uwieść temu szaleństwu kina formalnego i umownym strukturom. Chociaż „Córki dancingu” to nie arcydzieło, to dają nadzieję, że i takie eksperymenty będą u nas kiedyś na porządku dziennym.
„Córki dancingu” możecie obejrzeć legalnie tutaj. DVD z filmem znajdziecie tutaj, a płytę ze ścieżką dźwiękową – tutaj.
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej nowej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma stać się miejscem do merytorycznej dyskusji na związane z kulturą tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.