W tym roku obejrzałam póki co mało filmów. "Mało" to znaczy jakieś 50 sztuk od stycznia. Kiepski wynik, biorąc pod uwagę, że w roku ubiegłym naliczyłam 240 tytułów. Praktycznie w ogóle nie chodzę do kina, w zasadzie to opuściłam nawet festiwal filmowy i dopiero od niedawna się rehabilituję, spędzając długie godziny na streamie. Postanowiłam jednak, że w pierwszej kolejności nadrabiać będę polskie filmy i staram się to regularnie czynić: w ciągu ostatnich miesięcy sięgnęłam więc po głośne krajowe produkcje, których z jakiegoś powodu (głównie z tego, o którym pisałam ostatnio) nie odhaczyłam z listy od razu po premierze. Jeśli chcecie zaprzyjaźnić się bliżej z aktualnym polskim kinem, to zachęcam do pójścia w moje ślady!
Oglądajcie polskie filmy. Naprawdę warto.
9. Moje córki krowy (reż. Kinga Dębska, 2015) – 8/10
Dwie siostry, bezrobotny mąż, samotne macierzyństwo, chorzy rodzice, nowotwór i śmierć – te hasła mogłyby znaleźć się w podsumowaniu „Moich córek krów”, byłoby to podsumowanie jednak nie dość, że krzywdzące, to jeszcze najzwyczajniej w świecie wprowadzające w błąd. Chociaż bowiem zarys fabuły filmu brzmi jak opis historii rodem z polskiej telenoweli i zapowiada łzawą historię pełną banałów i emocjonalnych nadużyć względem widza, to seans zaskakuje na każdym kroku i udowadnia, że polskie kino potrafi grać na nosie stereotypom i może bez najmniejszych kompleksów konkurować z zagranicznymi sąsiadami.
Uwagę zwraca przede wszystkim wyborne aktorstwo: świetna jak zawsze Kulesza wysuwa się tu na pierwszy plan, tworząc interesującą kreację bohaterki, która wymyka się uogólnieniom. Jej Marta twardo stąpa po ziemi i na pierwszy rzut oka świetnie radzi sobie zawodowo jako aktorka na planie serialu – ten sukces jest źródłem nieustającego konfliktu bohaterki z jej siostrą Kasią (Gabriela Muskała), za którą życie wybrało opiekę nad starzejącymi się rodzicami i domowe pielesze u boku męża i syna. Obydwie panie mają coś, czego drugiej z nich brak i każda z nich za swoje życe płaci wysoką cenę: rozwiedziona Marta samotnie wychowuje córkę i przyczyn swoich sercowych niepowodzeń szuka w relacji z ojcem. Zaglądająca do kieliszka Kasia z pensji nauczycielki utrzymuje bezrobotnego i niespecjalnie garnącego się do pracy męża (zaskakujący w roli podzwaniającego masywną ketą nieudacznika Maciej Dorociński), a życie w przestronnym domu wiąże się dla niej z koniecznością pomocy rodzicom, co – jak można się domyślać – niesie za sobą liczne wyrzeczenia i obowiązki. Emocje sióstr względem siebie podsyca nie tyle nawet zazdrość, co przekonanie, że ta druga ma życie prostsze i pozbawione problemów, nie powinna zatem ani narzekać ani wymawiać się od bycia na każde zawołanie rodziców.
Diagnoza lekarza burzy i tak kruchą równowagę w rodzinie: zdradzający z dnia na dzień coraz większe objawy choroby nowotworowej ojciec Marty i Kasi, Tadeusz (jeszcze lepszy niż zawsze Marian Dziędziel), nie radzi sobie bez żony i wskutek raka mózgu stopniowo traci kontakt z rzeczywistością, czyniąc opiekę nad sobą sporym wyzwaniem dla sióstr, które są zmęczone jego przykrymi uwagami i nasilającą się złośliwością. Nie ma wyjścia: bohaterki muszą nauczyć się komunikować ze sobą i odbudować utraconą więź. To nie będzie ani łatwe ani przyjemne.
Dębska umiejętnie wyprowadza ten statek z ryzykownych basenów egzaltacji i banału na i tak przecież wystarczająco wzburzone wody codziennego życia, odartego ze zbędnych upiększeń. Na straży naturalności i bezpretensjonalnego uroku „Moich córek krów” stoją naturalistyczne wręcz detale – nerwowo wyrzucająca z siebie słowa Kulesza, której bohaterka regularnie traci nad sobą kontrolę i nie szczędzi bliskim ostrych słów (Jezu, jak od ciebie jedzie – rzuca całującej ją na powitanie siostrze; kurwa, ty zdaj tę sesję – krzyczy do córki, która, wyraźnie przejęta, oferuje, że pojedzie z nią do szpitala), potargane włosy i zbliżenia na wyraźne zmarszczki, nieporadne ruchy Dziędziela, sprzeczki Tadeusza z bratem czy scena, w której Marta pali z ojcem skręta, zaśmiewając się do łez.
Kulesza i Muskała dają z siebie na ekranie wszystko: dynamika tego duetu w założeniu miała być trzonem całej opowieści i ten zamysł sprawdził się idealnie. Marta i Kasia skaczą sobie do oczu przy byle okazji, każdą kolejną sprzeczką potwierdzając padające w otwierajacej film scenie: nikt cię tak nie wkurzy, jak twoja własna, rodzona siostra, nikt! Obydwie milkną jednak, patrząc na bezradność ojca, potrząsającego pogrążoną w śpiączce żoną i pytającego raz po raz, kiedy ta wróci do domu.
Nie ma tu miejsca na melodramat: nawet siedząc w szpitalnym korytarzu i czekając w stresie na koniec operacji matki Marta parska śmiechem, kiedy Kasia wyznaje jej, że boi się jeździć windą. Trudno samemu nie uśmiechnąć się, kiedy Tadeusz podczas jazdy samochodem rzuca jadowicie do córek o, wasze koleżanki na widok stada krów lub gdy Marta poddaje w wątpliwość swoje pokrewieństwo z siostrą i przeprasza nieprzytomną matkę za sprowadzenie do szpitala uzdrowiciela, który z entuzjazmem stwierdza, że ciągnie energię, będzie żyć.
Przewodnim tematem „Moich córek krów” jest radzenie sobie ze stratą, przepracowywanie kolejnych etapów żałoby. Chociaż ból jest niezaprzeczalny i pozostaje tęsknota, to życie toczy się swoim rytmem i bohaterowie nie mają innego wyjścia niż tylko ruszyć naprzód. Mają ostatecznie zobowiązania i przyszłość przed sobą, mają bliskich, o których muszą zadbać. Zaczynają więc krok po kroku wypracowywać nową rutynę, oswajać się z sytuacją, wspominać i żartować. Chociaż bywa ciężko, wciąż dostrzegają, że świat ma im coś do zaoferowania. I tak naprawdę o tym właśnie jest ten film: ciepły w odbiorze i afirmatywny, pozbawiony zadęcia i pretensji, szczery i wdzięczny, z lekkością mówiący o rzeczach każdorazowo bardzo trudnych.
Marian Dziędziel po raz kolejny udowodnił, że potrafi zagrać wszystko: wzrusza do łez, kiedy trzyma za rękę umierającą żonę, budzi współczucie, przemierzając nocą na bosaka korytarze szpitala w odsłaniającej pośladki pooperacyjnej koszuli. Chociaż choroba odbiera Tadeuszowi coraz więcej i stopniowo zatraca on samego siebie, nie staje się postacią karykaturalną. Ogromne doświadczenie i talent Dziędziela w połączeniu z wyczuciem Dębskiej dały kreację, z której obydwoje mogą być dumni.
Sportretowana w „Moich córkach krowach” rodzina daleka jest od ideału i nie przypomina monolitu znanego z wyidealizowanych telewizyjnych opowiastek; składa się z jednostek, których odrębność – a wraz z nią samotność – jest tu wyjątkowo silnie podkreślona. Mimo wszystkich swoich niedoskonałości i wad te jednostki w chwilach krytycznych sięgają ku sobie i nawet jeśli robią to nieudolnie i z pewnym oporem, to doceniają nawzajem swoją obecność. Ostatecznie, zdaje się mówić Dębska, bliskich nie kocha się za to, jacy są, ale pomimo tego.
„Moje córki krowy” obejrzycie legalnie tutaj, a film na DVD możecie kupić tutaj.
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej nowej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma stać się miejscem do merytorycznej dyskusji na związane z kulturą tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.