Wygrzebki #77: co jeść latem? 5 pysznych pomysłów na upały
Za nami fala upałów, która na pewno wielu osobom dała ostro w kość. Mnie też, chociaż starałam się gryźć w język, ilekroć naszło mnie na narzekanie: obiecywałam sobie, że wszystkie gorzkie żale pod adresem pogody zachowam na nadchodzące pół roku wiecznej zmarzliny, które niechybnie nastaną, jak to często bywa w tej obłąkanej pogodowo części Europy. I chociaż wiem, że źródło tego określenia wynika z czegoś innego, nieodmiennie bawi mnie, chociaż nieco przez łzy, że ktoś zdecydował się określić ten klimat mianem „umiarkowanego”. Bo można o nim powiedzieć wszystko, ale nie to, że ma cokolwiek wspólnego z umiarkowaniem. 35 stopni latem? Spoko. Minus 25 zimą? Bez problemu, da się załatwić. Boże! Jak żyć? Polityka jak dotąd nie zmusiła mnie do emigracji, ale pogoda wcześniej czy później to zrobi.
Wygrzebki polecają się do porannej kawy! Poniżej znajdziecie garść ciekawostek, które umilą Wam jazdę autobusem do pracy, samotne śniadanie lub pozwolą odprężyć się w przerwie od pracy. Jeśli to dla Was za mało i chcielibyście codziennie raczyć się wygrzebkami niezależnie od godziny, a także podzielić się własnymi wykopaliskami z innymi dziećmi, zapraszam do mojej grupy na Facebooku.
Im jestem starsza, tym bardziej lubię wysokie temperatury. I chociaż najbardziej lubię leżeć i umierać, kiedy dominują te najwyższe, to jednak jestem w stanie zmusić się do wyjścia z domu podczas upałów, czego nie mogę powiedzieć o (dosłownie!) mrożącej krew w żyłach zimie. Największym problemem pozostaje dla mnie jednak w lecie… jedzenie. Organizm potrzebuje, jak zawsze, kalorii, mózg domaga się paliwa, żołądka nie da się oszukiwać przez cały czas arbuzem i lodami. Jak jednak jeść, kiedy wszystko staje mi w gardle i niemalże powoduje mdłości? Bywają dni, kiedy o jedzeniu myślę z obrzydzeniem, chociaż głód wysyła już zaproszenie nieodmiennie z nim połączonej migrenie i wiem, że jeśli nie wmuszę w siebie chociażby kromki chleba, to następnym posiłkiem będą potężne środki przeciwbólowe i rzecz raczej nie skończy się na jednej tabletce.
Jeść zatem trzeba, niezależnie od tego, jak bardzo jest gorąco. Na szczęście tego roku udało mi się znaleźć w sieci parę przydatnych sugestii i wiem już, co wrzucić na ruszt, kiedy z nieba leje się żar. Jeśli też macie problem z apetytem podczas upałów i na samą myśl o pizzy, burgerach czy domowym obiedzie z rosołem robi Wam się słabo, wypróbujcie te przepisy. Bo wcale nie jest powiedziane, że to już koniec wysokich temperatur na ten rok. Wręcz przeciwnie.
Podzielcie się w komentarzach swoimi ulubionymi letnimi przepisami!
1. Moim największym tegorocznym odkryciem jest salsa z mango. Chociaż nie zastąpi obiadu, to sprawdzi się idealnie w postaci orzeźwiającego dodatku do tegoż lub lekkiej, smacznej przekąski. Słodkie i soczyste mango, świeża limonka, trochę czerwonej cebuli i kawałek papryczki chili, a na to wszystko pyszna, podkręcająca smak kolendra, którą najbardziej chciałabym dodawać do każdego dania – brzmi super, a smakuje jeszcze lepiej. Gorąco polecam! Przepis jest prosty jak dodawanie, uwiniecie się z tym w kilka minut, a efekt na pewno zyska uznanie nie tylko Wasze ale i innych domowników albo gości. Jeśli nie lubicie świeżej kolendry (serio, co jest z Wami nie tak?), spróbujcie zastąpić ją listkami mięty – chociaż to nie to samo, to też wypada interesująco. Ja sama nie zawsze dodaję czosnek (najczęściej zapominam), zawsze natomiast wybieram świeże papryczki chili zamiast suszonych płatków; jeśli jednak zdecydujecie sie na te ostatnie, to uważajcie z ilością, bo z uwagi na ich niepozorne rozmiary łatwo jest przesadzić. Cała czerwona papryczka chili na duże, dojrzałe i słodkie mango nie wypali nikomu podniebienia, a na suszonej przyprawie możecie się przejechać. Już nie mówiąc o tym, że przyjemniej jest zjeść danie zawierające tylko świeże składniki.
Dla urozmaicenia możecie spróbować także salsy z awokado i mango, chociaż ta nie podbiła mojego serca. Jest smaczna, tylko nieco banalna, bardziej jak zwykła „obiadowa” sałatka, czego o salsie z mango powiedzieć raczej nie można.
2. Placka z cukinii spróbowałam ostatnio po raz pierwszy u mojej kuzynki i natychmiast go pokochałam. Chociaż nie jest to najbardziej dietetyczne danie na świecie z uwagi na ilość żółtego sera, to wchodzi jak po maśle nawet w gorące dni. Jeśli jesteście wegetarianami lub wyjątkowo dbacie o linię, to sądzę, że wykombinujecie jakiś zamiennik nabiału w potrawie. W wersji bezglutenowej możecie natomiast – jak zrobiła moja kuzynka – zastąpić te kilka łyżek bułki tartej mąką z grochu. Ja jeszcze 2 tygodnie temu nie wiedziałam nawet, że taka istnieje. Ale jak widać istnieje i sprawdza się znakomicie, bo placek był pyszny.
Wielką zaletą tego dania jest to, że smakuje dobrze i na ciepło i na zimno, a w tej ostatniej wersji chyba nawet – jak dla mnie – lepiej. Możecie więc od razu machnąć dwie foremki albo zaszaleć z dużą blachą i sięgać po kawałek czy dwa, ilekroć poczujecie ssanie w żołądku.
Pamiętajcie tylko, żeby dobrze odsączyć startą cukinię z nadmiaru wody i/lub usunąć z niej nasiona wraz z miękkim wnętrzem – jeśli masa będzie zbyt wilgotna, placek wyjdzie miękki i mało zwarty. Ale to nic – w smaku wciąż będzie świetny. Skąd wiem? Bo taki właśnie wyszedł mi przy pierwszym podejściu: jako że gotuję zawsze „na oko”, dodałam chyba za dużo cukinii, w dodatku bardzo dojrzałej (czyli miękkiej) i o jedno jajko mniej niż w przepisie (nie chciało mi się iść do sklepu, a w lodówce były ostatnie dwa), a i tak zjadłam gotowy placek z przyjemnością. Tyle że widelcem, a nie rękoma. Czas na kolejne próby! Przy następnym podejściu dodam chyba jeszcze drobno pokrojoną w kostkę czerwoną paprykę.
3. W jednej z moich ulubionych knajp (lubię ją, bo jest blisko, kulturalnie, ma duży ogródek i dobre jedzenie) w ubiegłym roku odkryłam idealną mrożoną herbatę. Tak proste, a tak genialne! Zwykle unikam tego napoju w restauracjach, bo jest serwowany z cukrem, a w dodatku nie jestem w sumie fanką herbaty z cytryną. Sama herbata zwykle jest podłej jakości, a jeśli już podaje się porządniejszą, to smak cytryny i tego cholernego cukru robią z niej jakiegoś kulinarnego potwora. Dlaczego ludzie w ogóle słodzą herbatę? Jak strasznie skrzywdziło ich życie, że sypią cukier garściami do czegoś, co samo w sobie nie wymaga dodatków? Nigdy tego nie zrozumiem.
Wyjątek robię tylko dla tej jednej ice tea. Po kilku próbach dopracowałam ją w domu do stanu, który nieodmiennie mnie uszczęśliwia. Wylejcie więc do kibla popłuczyny w plastikowych butelkach, które sprzedają Lipton i Nestle, bo koło herbaty to może i one stały, ale raczej daleko i nieprzesadnie długo. Zamiast tego kupcie dobrą, czarną herbatę (opcjonalnie zieloną lub czerwoną albo rooibosa, jeśli tak wolicie), zaparzcie ją tak, żeby napar był jasnobrązowy (dla czarnej) i przejrzysty i wystudźcie. Ja omijam ten etap i parzę od razu cold brew w większych ilościach – możecie do tego celu wykorzystać specjalną butelkę albo zwykły dzbanek na wodę, najlepiej z pokrywką. Po prostu wrzucacie liście (podkreślam, niech to będzie porządna herbata, a nie jakaś padaka za 2 złote), zalewacie zimną, filtrowaną (lub nie, ja jadę na kranówce i jak widać, wciąż żyję) wodą i zostawiacie na kilka godzin w lodówce. Na przykład na noc, opcjonalnie z przynajmniej kilkoma listkami świeżej mięty, najlepiej rozgniecionymi lekko w moździerzu.
Kiedy herbata będzie gotowa, potrzebujecie już tylko słomki (rzecz jasna, wielorazowego użytku) i… dobrej jakości sorbetu cytrynowego. Jeśli macie czas, to domowej roboty (w sieci znajdziecie też przepisy na sorbety bez cukru, możecie też pokombinować ze smakami i dorzucić do cytryn słodkie brzoskwinie), jeśli nie – poszukajcie w sklepach takiego, który naprawdę zawiera cytrynę, a nie tylko syntetyczne zamienniki i cukier. Rzecz jasna cukru w tym przypadku trudno uniknąć, ale wybierzcie takie lody, w których nie dominuje on nad smakiem owocu: chodzi o to, żeby herbata była orzeźwiająca, a nie wysyłała pospiesznym do krainy cukrowego haju.
Posiłkiem to trudno to nazwać, ale zapewniam: dzięki temu napojowi łatwiej jest przełknąć wszystko inne, kiedy topi się mózg.
4. Hitem w naszym domu był deser z chia, który kiedyś poleciła na swoim blogu Kasia Ogórek. Strzał w dziesiątkę! Dla mnie idealna wersja to ta z musem z mango – blenduję miąższ z całego owocu na gładką masę i warstwami przekładam z jogurtem naturalnym, do którego kilka godzin wcześniej dodałam nasiona chia. I voilà! Ku mojemu zaskoczeniu szklanka takiego deseru to sycący posiłek, który z powodzeniem zastąpi pierwsze lub drugie śniadanie (w zależności od tego, ile posiłków i jak obfitych jecie w ciągu dnia, bo ja po przebudzeniu zaczynam od miliona kalorii, jako że budzę się zawsze głodna jak pies) albo lekką kolację (to bardziej mój styl).
Mango możecie zastąpić oczywiście innymi owocami – zmiksowanymi truskawkami, malinami, gruszkami, wiśniami. Sky is the limit, chociaż najlepiej moim zdaniem wypadają te, które po zblendowaniu zachowują konsystencję gęstego musu i mają wyraźny smak. Te kwaskowate sprawdzą się idealnie, słodkie – jak banan – mogą być nieco zbyt mdlące w połączeniu z jogurtem naturalnym. Ale co kto woli! Deser po przygotowaniu można nieco schłodzić, ale jeśli chia będzie namaczać się w jogurcie w lodówce, to nie jest to konieczne. Nikt też nie powiedział, że owoce koniecznie trzeba blendować – możecie je po prostu rozgnieść widelcem, pokroić na małe kawałki, albo (w przypadku np. jagód albo porzeczek) zostawić w całości.
Jeśli nie macie pod ręką nasion chia, spróbujcie je zastąpić siemieniem lnianym – też wypada bardzo przyzwoicie. Smacznego!
5. Ostatnie danie jest nieco bardziej kosztowne, ale za to treściwe: tatara z łososia próbowałam po raz pierwszy u Krzysia i jak mi Bóg świadkiem, gdyby ktoś dał mi tylko łyżkę i wyprosił innych gości z pomieszczenia, wciągnęłabym całą wielką miskę tego przysmaku. Tatar to od jakiegoś czasu w ogóle jedna z moich wielkich miłości – przez całe życie brzydziłam się jedzeniem surowego mięsa i nigdy nie rozumiałam, co takiego interesującego może być w tej czerwonej brei rozpaćkanej w misce z dodatkiem cebuli i – o zgrozo – surowego jajka. Skoro ludzie piją do tego wódkę, to chyba musi być to jednak obrzydliwe, bo przecież w przeciwnym wypadku nie zabijaliby tego smaku od razu gorzałą.
Chociaż zawsze lubiłam sushi i surowe ryby widnieją wysoko na mojej liście ulubionych smaków, to jednak surowa wołowina budziła we mnie odrazę. Na pomysł tataru z łososia natomiast nigdy po prostu nie wpadłam i może to i lepiej, bo mój portfel mógłby tego nie wytrzymać. Do dziś jest to dla mnie danie raczej z rodzaju tych „raz na jakiś czas” niż „jem trzy razy dziennie”. Podlinkowany przepis to losowa propozycja z Google’a – nie do końca wiem, co do swojej wersji dodał Krzyś, ale wydaje mi się, że warto tu poeksperymentować. Podstawą jest świeży, dobrej jakości surowy i niemrożony wcześniej łosoś, którego wyrazisty smak i tak będzie głównym akcentem dania.
PS – Koniec końców pokochałam tatar przez… steki. Jak wiele osób, zaczynałam od tych dobrze wysmażonych (well done), o których obecnie nie potrafię myśleć inaczej niż jak o – pardon my French – „spierdolonych”, czyli takich, jakie jada Donald Trump. Zawsze wydaje mi się, że to well done brzmi tu irocznie i aż czekam na powolne, szydercze klaskanie w tle, kiedy ktoś wypowiada te słowa przy zamawianiu steka. Powoli przechodziłam przez średnio wysmażone (medium, czyli „prawie spierdolone”) do średnich (medium) i średnio krwistych (medium rare), potem do krwistych (rare), a obecnie od mojej wołowiny oczekuję, że będzie jeszcze obficie broczyć krwią na talerzu. Dlatego najczęściej wybieram rzadko zamawiany chyba zamawiany w Polsce stek w wersji „blue” – i to nie tylko dlatego, że mam wadę wymowy i z powodu niemożności wymówienia poprawnie „r” i tak muszę mówić „krwisty”, bo wtedy przynajmniej kelner wie, w jakim języku do niego rozmawiam. Stek blue polega z grubsza na tym, że jest ciepły i wygląda z zewnątrz jak usmażony, ale w środku jeszcze trochę muczy.
Pamiętajcie, że podczas upałów trzeba zwracać szczególną uwagę na warunki przechowywania mięsa (a zwłaszcza ryb), co przy spożywaniu surowizny ma jeszcze większe znaczenie. A jeśli – jak ja – czujecie opór przez zanurzeniem widelca w tym paczkowanym mięsnym bełcie z Sokołowa (ciekawe, czy mnie za to pozwą, jak mają w zwyczaju), to zamiast mielonej wołowiny postawcie na grubo siekaną. Wygląda o niebo bardziej apetycznie. Ja najczęściej jem tatar w restauracjach – przeczytałam kiedyś na Facebooku historię, która mnie zmroziła i od tamtej pory boję się, że też się na coś takiego natnę. Mianowicie: skarżąca się na sklep autorka statusu napisała, że celowo nie kupiła mielonego mięsa, a poprosiła o zmielenie ładnego kawałka krowy. Dopiero w domu zauważyła w swojej wołowinie drobne kawałki innego surowego mięsa, zdecydowanie jaśniejszego i o innej strukturze, najprawdopodobniej piersi kurczaka. Surowy kurczak. Tak. Opcjonalnie wieprzowina. Świetnie, po prostu fantastycznie. Od czasu tej historii proszę w sklepie o zmielenie tylko takiego mięsa, które zamierzam potem smażyć, a na tatar siekam sobie sama.
Japończycy co prawda ostatnio serwują ponoć surowy drób w lokalach, ale wszyscy wiemy, że to dziwny naród jest, kto wie, może mają naturalną odporność na salmonellę i inne równie przyjemne choroby układu pokarmowego. Wam w każdym razie nie polecam. Wybierzcie tradycyjny tatar z wołowiny lub z dobrej jakości łososia ze sprawdzonego źródła , a jeśli chcecie trochę zaszaleć, to podczas wizyty w Krakowie odwiedźcie obłędną restaurację Karakter – podadzą Wam tam tatar ze… strusia, jedną z najlepszych rzeczy, jaką miałam w życiu w ustach. W ramach dodatków (do wyboru) polecam awokado i bagietkę z domowej roboty pesto pietruszkowym. Pycha!