Ze śmiercią jej do twarzy, czyli „Autopsja Jane Doe”
Zastanawiałam się długo (całe 5 minut), jak zatytułować ten tekst i w końcu zmieniłam pierwotny zamysł, chociaż trailer zdradza wystarczająco wiele i pewnie wiecie, że jest grany okultyzm. Obiecuję, że nic więcej nie powiem. Przyznam się Wam natomiast, że seans zakończyłam z uczuciem pozytywnego zaskoczenia: spodziewałam się totalnej kupy nędzy, tymczasem „Autopsja Jane Doe” to bardzo przyzwoite kino grozy z niewielką tylko domieszką tanich jumpscare’ów. Doprawdy, nawet gdyby człowiek nie wiedział, że to nie jest masowy wyrób amerykański, byłby się tego w stanie domyślić po pierwszych kilkunastu minutach filmu.
Austin Tilden (Emile Hirsch) pomaga ojcu prowadzić rodzinny biznes i chociaż idzie mu to sprawnie, to jednak nie planuje związać zawodowej kariery z firmą ojca. Nic dziwnego: prosektorium to niekoniecznie najbardziej odjazdowe miejsce na świecie, a i klienci najczęściej są dość sztywni. Wszystko jednak zmienia się, kiedy na stół trafia Jane Doe – tajemnicza i bezimienna nieznajoma, której ciało jest jedną wielką zagadką. Nie mija chwila i zaczynają dziać się rzeczy dziwne oraz mroczne, a dzwoneczki u stóp nieboszczyków dzwonią jak sanie świętego Mikołaja. Zaczyna się straszenie.
Tyle że niezupełnie: zanim w ogóle zacznie się cokolwiek dziać, reżyser André Øvredal (znać ten skandynawski sznyt w budowaniu napięcia) droczy się z widzem i wystawia go na próbę: każe kamerom obserwować z bliska twarz nieboszczki jakby w poszukiwaniu złowrogiego ruchu, zdradzającego jej zombifikację. Każde takie zbliżenie jest jednak jak rzucanie psu wyimaginowanej piłki – w „Autopsji Jane Doe” do samego końca nie wiadomo, co się wydarzy i kiedy, a momenty, w których widz najbardziej spodziewa się straszenia, zostaną wykorzystane do czegos zgoła innego.
Na tym polega największa siła tego filmu: napięte jak postronki nerwy nie dają się w żaden sposób rozładować. Chociaż Øvredal korzysta z dość zużytych opowieści i rekwizytów, to nie pozwala sobie na amerykańską tandetę poza dosłownie kilkoma króciutkimi scenami, w których straszy ordynanarnie i po hollywoodzku, robiąc boo-hoo z wyskakiwaniem zza szafy. Przez znakomitą jednak część czasu ekranowego konsekwentnie dąży do rozwikłania zagadki.
Ten kameralny obraz, którego akcja rozgrywa się w zasadzie w jednym pomieszczeniu i jego przyległościach, broni się także konstrukcją bohaterów, obdarzonych analitycznymi umysłami racjonalistów, którzy pomimo strachu dążą do uzyskania odpowiedzi, zamiast wzorem większości ofiar szukać własnej dupy z atlasem wśród ataków histerii. Jak miłą odmianą jest obserwować w kinie grozy postaci posiadające mózg.
Niestety „Autopsja…” nie jest wolna od niedociągnięć: pierwsza część filmu prezentuje się znacznie lepsza niż druga, oparta w zasadzie głównie na straszeniu. Miło, że to straszenie jest tak wysmakowane i sugestywne, zamiast dosłowne, ale jednak zbyt szybko pozwala spuścić parę: oczekiwanie najgorszego zostaje wyparte przez rzeczy wcale nie aż tak znowu strasznie, przynajmniej nie dla widza, który zjadł zęby na horrorach i niejedno już widział. Po drodze Øvredal podrzuca kilka pobocznych wątków i tematów, której jednak porzuca później zbyt szybko i bez zaangażowania, jak historię zmarłej matki czy plan Austina o opuszczeniu rodzinnego domu. Trudno w zasadzie powiedzieć, po co te kwestie w ogóle padły, skoro nie wniosły zupełnie niczego do fabuły.
Nie dajcie się nabrać, że jest to film o zombie, bo naprawdę nie o to tu chodzi. Z makabrą także nie będziecie musieli się mierzyć, chyba że należycie do tych przewrażliwionych istot, które przerasta pomysł oglądania sekcji sztucznych zwłok na ekranie. Z mojego punktu widzenia „Autopsja Jane Doe” jest wizualnie na tyle subtelna, że spokojnie można po drodze przekąsić popcorn i popić colą, od przeżuwania podczas seansu zdecydowanie bardziej odstrasza jednak towarzysząca temu filmowi atmosfera. Chociaż nic tu nie przeraża, to zdecydowanie całość może pozostawić pewne uczucie niepokoju, objawiające się np. dyskomfortem odczuwanym na myśl o wyjściu spod kołdry po ciemku do łazienki.
Chociaż „Autopsja” nie ma nawet startu do takich perełek kina grozy jak zeszłoroczna „Czarownica”, „Babadook” czy irańskie „Under the Shadow”, którego premiery w Polsce pewnie się nie doczekamy, to na tle tego, co się odjaniepawla w obrębie gatunku w zachodniej kinematografii urasta do jednego z najlepszych horrorów ostatnich lat. Już tylko za to, za tę śmiałą próbę obrony kina grozy i wyleczenia go z amerykańskiego raka, należy się reżyserowi złota gwiazdka i serdeczne „powodzenia” na przyszłość.
TRAILER 1 | TRAILER 2 | RED BAND TRAILER
Chcesz być na bieżąco? Obserwuj mnie na Filmwebie.
*** nie czytaj dalej, jeśli chcesz uniknąć spoilerów! ***
Chociaż na pierwszy rzut oka „Autopsja Jane Doe” to film o czarownicy, a w prosektorium dokonuje się krwawa jatka, to widzowie na całym świecie już opracowali inne możliwości interpretacji, które rozwiewają moje wcześniejsze zastrzeżenia.
Dobra wiedźma to martwa wiedźma
1. Nieznajoma naprawdę jest czarownicą, ale po jej przyjeździe do domu Tildenów nic się nie dzieje i wszystko rozgrywa się jedynie w wyobraźni bohaterów, którzy cierpią na zbiorowe halucynacje wywoływane oddziaływaniem wiedźmy. Przemawia za tym zabójstwo Emmy oraz to, w jakim stanie jest całe pomieszczenie po przyjeździe policji – zmarli schudnie poukładani na swoich miejscach, ciało Tommy’ego w znacznie lepszym stanie niż można by się było spodziewać po zadanych cierpieniach (widać tylko śmiertelną ranę) i brak większych zniszczeń. Być może Jane Doe po prostu omamiła ojca i syna do tego stopnia, że jeden zabił drugiego, a później sam zginął? Warto zwrócić uwagę na to, że mieszkańcy domu, w którym znaleziono zwłoki nieznajomej, próbowali się z niego – według policji – wydostać i nie zdołali. To samo spotyka Tommy’ego i Austina: próbują wyjść, ale nie są w stanie z powodu wichury i powodzi, jednak w końcówce dowiadujemy się, że ta powódź jest dopiero zapowiadana w radiu, a otoczenie domu nie sugeruje żadnego kataklizmu (gdyby było inaczej, Emma nie dostałaby się do budynku – to jednak bohaterom w ogóle nie sugeruje, że skoro Emma tam weszła, to i oni mogą wyjść). Przez cały czas była świetna pogoda, a jeśli odrzucimy obecność duchów, to niemożność opuszczenia budynku można tłumaczyć jedynie swojego rodzaju psychozą.
2. Za stan bohaterów odpowiada ciało Jane Doe, ale nie była ona żadną czarownicą. Może zwłoki wydzielały po prostu jakąś niebezpieczną toksynę, halucynogen? To mogłoby w jakimś stopniu tłumaczyć ich stan (zwłoki pogrzebane w torfie ulegają naturalnej mumifikacji i zachowują wiernie nawet rysy twarzy), a obecność toksyny sugeruje także choroba kota – dlaczego był tak ranny, skoro wcześniej z powodzeniem mordował szczury? W obu przypadkach 1. i 2. najprawdopodobniej ojciec i syn nie otworzyli w ogóle zwłok i wszystkie ich znaleziska i odkrycia (roślina, woreczek, rany na narządach, tatuaże pod skórą) były jedynie wytworem ich wyobraźni / projekcją wywołaną przez czarownicę – kiedy przyjeżdża policja, żarówki w pomieszczeniu są całe (nie wybuchły), a narzędzia nie wyglądają na używane. Zatrucie i halucynacje niekoniecznie musiały być wywołane nawet przez zwłoki (chociaż za tym przemawia sytuacja mieszkańców domu, w którym znaleziono dziewczynę) – być może to po prostu jakaś wirusowa odzwierzęca choroba (znowu: kot) albo problem z klimatyzacją i możliwymi bakteriami, które się tam zagnieździły, toksyczną pleśnią?
3. Ciało Jane Doe jest metaforą depresji, jaka towarzyszyła matce Austina i z jaką zmaga się teraz sam Austin (a może i Tommy) i jej pojawienie się doprowadza do śmierci i samobójstwa bohaterów lub do dwóch samobójstw (Emma byłaby w takim ujęciu przypadkową ofiarą, zamordowaną, ponieważ chciała przeszkodzić Tommy’emu i Austinowi). Ciało zmarłej było naznaczone cierpieniem wewnętrz i nietknięte na zewnątrz, piekne, niezdradzające żadnych oznak bólu – brzmi znajomo? Tutaj powraca motyw Austina, który chciał opuścić ojca: być może powiedział mu o tym, dlatego ten zabił Emmę, a sam zginął z ręki syna, który szukał zemsty i zrobił to, kiedy tylko dotarło do niego, co się stało? Kolejna kwestia to poczuci winy, które Tommy odczuwał z powodu śmierci żony, która miała na imię Ray: w radiu słyszymy kilkakrotnie „let the sunshine in”, czyli dosłownie „wpuść światło słoneczne”. „Ray” oznacza promień, na przykład promień słońca. Sama piosenka zaś, Open Up Your Heart (And Let The Sun Shine In), jest zbyt nowa, żeby zapuszczała ją wiedźma z Salem, ale akurat w sam raz, żeby znali ją z dzieciństwa rodzice Austina.
Mały smaczek na pożegnanie: godzina na zegarze wiszącym na ścianie w prosektorium nie ulega zmianie: kiedy przyjeżdża policja, jest wciąż ta sama godzina, o której zaczęła się autopsja. Być może Tommy lub Austin, planując samobójstwo / zabójstwo zadzwonił wcześniej po władze, żeby od razu znaleziono ich ciała?