„Zaraz pan zobaczysz niezłą akcję” – 5 razy guilty pleasure bez pleasure
Od paru dobrych już lat słowo „blockbuster” kojarzy mi się z rozczarowaniem. Chociaż wiem, że cały urok takich filmów polega na oglądaniu ich na wielkim ekranie, coraz częściej po prostu nie chce mi się zwlec do kina, kiedy w repertuarze pojawia się kolejna część „Transformersów”, „Piratów z Karaibów”, następna opowieść z uniwersum Marvela czy nawet DC, które po wybornym „Mrocznym Rycerzu” przynosiło mi już w zasadzie tylko zawód.
Być może to po prostu kwestia bycia pretensjonalnym snobem, ale przecież nawet ja lubię się czasami rozerwać. Od kina rozrywkowego wymagam zatem jedynie tego, żeby było prawdziwe rozrywkowe. Tymczasem najczęściej nie czuję się bynajmniej rozerwana, a wręcz zdarza mi się przysypiać, jak na „Wojnie bohaterów” czy „Ghost in the Shell”. Bezustannie poluję na filmy, które sprawią, że w napięciu przesiedzę 2 godziny lub i więcej przed ekranem, nie znajdując czasu na siku. Bo to właśnie powinny gwarantować produkcje tego rodzaju. A nie zdarza się to rzadko – sami pomyślcie, kiedy ostatnio oglądaliście blockbuster, w czasie którego ani razu nie mieliście ochoty przewinąć w przód przydługiej sceny? Nudnego morbobicia i pokazu efekciarstwa? Mnie nic nie pochłonęło chyba tak mocno od czasu „Mad Maxa” z 2015 roku.
W ubiegłym roku nie obejrzałam – jak na moje możliwości – zbyt wielu filmów i zdecydowana wiekszość z nich pochodziła z repertuaru kolejnych festiwali filmowych. W efekcie mam naprawdę potężne braki w znajomości produkcji, o których mówił cały internet. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy zawzięłam się więc, uzbroiłam w kofeinę i zdecydowałam się nie zasnąć na przygodach superbohaterów, mumii i dzieciaków w kosmosie. Chociaż nie wszystkie spośród tych filmów to blockbustery z prawdziwego zdarzenia, to łączy je jedno: zadaniem wszystkich było przede wszystkim zapewnienie widzom dobrej zabawy, czasami ze szczyptą refleksji. Jak to się udało? Ano różnie.
Ostatecznie nie każdy film może być „Star Trekiem”.