Etiuda&Anima 2012 – wrażenia po festiwalu
W zeszłym tygodniu wybrałam się na festiwal filmowy Etiuda&Anima, o czym nie raz już wspominałam na blogu i na FB. Agresywnie promuję takie wydarzenia, bo jednym z powodów, dla których wyjechałam z rodzinnego miasta, była potrzeba odchamienia się i kontaktu z kulturą. Moje rodzinne Gliwice nie są na pewno najgorszym miejscem na ziemi, ale nie oszukujmy się – nie jest to miasto, w którym człowiek może przebierać w ciekawych wydarzeniach każdego dnia. W dodatku mój rodzinny dom leży – dosłownie – na skraju lasu, a z lat dziecięcych pamiętam jeszcze, jak sąsiad przechodził pod moimi oknami z krową. Tak że pewnie sami rozumiecie, że do centrum miałam spory kawałek drogi.
O festiwalu Etiuda&Anima dowiedziałam się przypadkiem, buszując nocą na Facebooku. Dobiło mnie, że nigdy wcześniej o tym nie słyszałam, bo jestem wielką fanką animacji i po zobaczeniu programu imprezy po prostu oszalałam. Od razu obiecałam sobie, że zobaczę WSZYSTKO i będę siedzieć tam od rana do wieczora. W praktyce wyszło jak zwykle, ale w ciągu tego tygodnia zobaczyłam naprawdę sporo świetnych rzeczy, a nierzadko wracałam do domu zmęczona jak koń po wyścigach i padałam na łóżko, tracąc błyskawicznie świadomość.
Warto było. Chociaż nie byłam nawet na połowie seansów, na które planowałam się wybrać, jestem wciąż pod wrażeniem tego, co udało mi się zobaczyć. I tym chciałabym się dzisiaj z Wami podzielić, na początek jednak kwestie organizacyjne, co do których nie mam większych zarzutów: całość była dobrze przygotowana, obsługa wiedziała co i jak, dobrze radziła sobie z tłumem, dla nikogo nie brakowało miejsca, a w dodatku karmili pysznymi krówkami 🙂 Opóźnienia nie były wielkie i nie drażniły, a ja osobiście bardzo doceniłam newsletter, który pojawiał się w mojej skrzynce mailowej każdego dnia wieczorem i relacjonował minione wydarzenia oraz zapowiadał plan na jutro. Ogromnym plusem były także przygotowane dla widzów materiały – darmowe rozpiski z krótkimi opisami wszystkich filmów, mini-albumy o polskiej animacji oraz sprzedawane w przystępnej cenie (10zł) obszerne i ładnie wydane w postaci albumu przewodniki po programie festiwalu łącznie ze wszystkimi dodatkowymi wydarzeniami, sylwetkami twórców i streszczeniami fabuły.
Ale jak wiadomo, wszystko ma swoje plusy i minusy. Bardzo brakowało mi możliwości zjedzenia czegoś na miejscu – w niektóre dni spędzałam w Rotundzie 6-7 godzin pod rząd, a 15-20 minutowe przerwy między seansami były zbyt krótkie, żeby wyjść z budynku i przegryźć coś ciepłego, zwłaszcza w przypadku osób, które nie znają okolicy. Sprawę rozwiązałoby nawet małe stoisko z bułkami czy drożdżówkami – z pewnością skorzystałoby z tego wiele osób a myślę, że zorganizowanie tego jest wykonalne. Po drugie – lokalizacja. Tu sprawa jest trudniejsza, bo zależy głównie od właścicieli miejsc, które są zainteresowane podjęciem współpracy z festiwalem. O ile przemieszczanie się pomiędzy Rotundą i Muzeum Narodowym nie było żadnym problemem, to przebycie trasy spod Żaczka na ul. Floriańską (Kino Pauza) w ciągu kilku lub maksymalnie kilkunastu minut nie było już takie łatwe i wymagało przesiadki lub przebycia pewnego odcinka truchtem – a listopadowy chłód nie zachęca bynajmniej do wieczornych spacerów. W efekcie widzowie zmuszeni byli wybierać danego dnia seanse w jednej z lokalizacji (Rotunda/Muzeum Narodowe lub Kino Pauza/Kino Paradoks) lub wychodzić przed końcem danego pokazu, żeby zdążyć na kolejny. Dla mnie wybór był czasami bardzo trudny. Idealnie byłoby, gdyby do akcji przyłączyło się Kino Kijów ze swoją salą Studio lub Kino Mikro na ul. Lea – ale jak już mówiłam, niestety nie zależy to wyłącznie od organizatorów festiwalu.
Sporym minusem, który nie dotyczy mnie bezpośrednio, był brak angielskich napisów podczas wyświetlania niektórych animowanych filmów krótkometrażowych w kinie Pauza. Biorąc pod uwagę sporą ilość obcokrajowców, którzy brali udział w festiwalu (wielu zagranicznych gości, w tym twórcy zgłoszonych do konkursu filmów oraz część jury) oraz fakt, że wszystkie przemowy i wstępy tłumaczone były na język angielski, było to poważne niedopatrzenie i nie dziwię się zniecierpliwieniu widzów, którzy z 25-minutowej animacji nie zrozumieli ani słowa. Byłam w Pauzie na 3 pokazach prezentujących najlepsze polskie animacje z lat 2001-2010 i podczas każdego seansu ok. 2 filmy na 6-9 wyświetlanych nie były tłumaczone. Dodatkowo podczas ostatniej projekcji z cyklu okazało się, że nośnik jest uszkodzony i wyświetlono jedynie połowę zapowiedzianych animacji. Pomimo tego, że zaproponowano uczciwe rozwiązanie kwestii zwrotów wejściówek, naprawdę warto było porządnie sprawdzić wszystkie płyty przed seansem. Rzeczą, którą moim zdaniem także można było zrobić lepiej, było prowadzenie fanpage festiwalu na Facebooku. W dobie internetu jest to dla wielu najlepsze źródło informacji, a zamieszczanie na bieżąco zaproszeń do udziału w konkretnych, najbardziej polecanych wydarzeniach mogłoby przyciągnąć na festiwal wielu widzów.
Etiuda&Anima to pierwszy festiwal filmowy, na jakim w życiu byłam – więc oceniam to wydarzenie nie porównując do innych, podobnych imprez. Ogólnie rzecz biorąc jestem bardzo zadowolona, że się tam znalazłam i sądzę, że te małe niedociągnięcia, w których piszę, nie umniejszają wydarzeniu. Dla fanów animacji jest to obowiązkowa pozycja w grafiku – mam nadzieję, że za rok uda mi się być tutaj i znowu odhaczyć kolejne pozycje z listy „umrę, jak nie zobaczę”.
Na Facebooku oraz w poprzednim poście wspominałam już, co najbardziej zapadło mi w pamięć i co z czystym sumieniem mogę polecić każdemu. Jeśli chodzi o etiudy filmowe, cieszę się bardzo z tego, że te, które spodobały mi się najbardziej, zostały nagrodzone – króciutka, czarno-biała produkcja Nazi Goreng autorstwa Nathana Nilla oraz chwytający za serce Don Sabás Juana Manuela Zúnigi zostały wyróżnione honorowymi dyplomami, a Nazi Goreng otrzymało także wyróżnienie jury studenckiego. Zabawna produkcja STREMT 89 autorstwa Andy Puscas i Dragosa Dulea, przedstawiająca za pomocą serii wywiadów zaskakujący obraz rewolucji rumuńskiej z grudnia 1989 roku, której celem było obalenie reżimu Nicolae Ceauşescu, została natomiast nagrodzona Brązowym Dinozaurem. W pamięć zapadł mi także polski film Kiedy ranne wstają zorze w reżyserii Mateusza Głowackiego – humorystyczny, słodko-gorzki Polaków portret własny, przedstawiający perypetie pracowników pewnego zakładu pracy, którzy pod przewodnictwem „towarzysza dyrektora” wybrali się do lasu na grzybobranie. I popijawę.
Największym minusem tego typu produkcji jest to, że bardzo trudno zobaczyć je gdzieś poza festiwalami filmowymi. Większość nie ukazuje się na fizycznych nośnikach, nie ma ich także w sieci – ani w opcji legalnego dostępu (nawet płatnego), ani na portalach typu Youtube. Z chęcią zamieściłabym tutaj zwłaszcza Nazi Goreng, ale niestety musicie zadowolić się trailerem – jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję zobaczyć którąś z tych produkcji na żywo, nie wahajcie się ani chwili.
Spośród 63 animacji biorących udział w konkursie nie widziałam prawie żadnej z tych, które zostały nagrodzone. Moją uwagę zwrócił uhonorowany przez publiczność film Ostatni autobus (reż. Martin Snopek, Ivana Laucikova) – niepokojący, alegoryczny obraz przedstawiający losy zwierząt (czy na pewno?) opuszczających las tytułowym autobusem, który dla niektórych z nich naprawdę stał się ostatnim. Jednak niekwestionowanym zwycięzcą festiwalu była dla mnie japońska De_Riria_Subasutaimu (reż. Shinsaku Hidaka) – oniryczna, psychodeliczna, a przy tym wizualnie piękna, co docenią zwłaszcza fani animacji Kraju Kwitnącej Wiśni. Zdecydowanie polecam też zapoznanie się z krótkim obrazem Theodore Usheva Demoni (zamieszczam w całości) – na pewno przypadnie do gustu osobom, dla których w animacji najważniejsza jest jej forma wizualna.
Jednym z najmocniejszych punktów festiwalu były wspomniane wcześniej pokazy najciekawszych polskich animacji z ostatnich lat. Część z nich, jak Laskę Michała Sochy, Millhaven Bartka Kulasa czy kultowe filmy Tomka Bagińskiego Katedra i Sztuka spadania , widziałam już wielokrotnie – zakładam, że większość z Was także, więc nie będę o nich pisać (jeśli nie widzieliście – gorąco polecam!), a jeśli chodzi o rzeczy dla mnie nowe – moje serce podbiła opowieść o mieście Łodzi Miasto płynie Balbiny Bruszewskiej. Absurdalny, przerysowany obraz osadzony w stolicy polskiej mody śmiało mógłby być opatrzony podpisem „a to Polska właśnie”. Film w całości możecie obejrzeć tutaj – warto przemęczyć się i przeczekać reklamy, jeśli macie poczucie humoru podobne do mojego, Miasto płynie z pewnością przypadnie Wam do gustu.
Tego typu seanse, obejmujące kilka lub kilkanaście krótkich obrazów, są – co mnie nie zaskoczyło – bardzo wyczerpujące psychicznie, zwłaszcza w przypadku etiud filmowych. Skompresowane w kilka lub kilkanaście minut emocje nie są wcale słabsze niż te będące udziałem postaci w pełnometrażowych produkcjach – a wręcz przeciwnie. Czasami te kilka chwil wystarczy, żeby poruszyć widza do głębi lub rozbawić do łez – a po dwóch godzinach bezustannej huśtawki nastrojów można naprawdę poczuć się zmęczonym. Dla mnie to swoiste katharsis, dlatego poczytuję to bardziej jako dodatkowy powód do wybrania się na festiwal niż jako jego minus. Pokaz zróżnicowanych produkcji, odmiennych pod względem metaforyki, techniki wykonania oraz tematyki i wydźwięku, jest dla każdego widza gwarancją, że znajdzie tam coś dla siebie. I między innymi dlatego warto wybrać się w przyszłym roku na Etiudę&Animę.