10 piosenek z mojej przeszłości
Temat przyszedł mi do głowy niespodziewanie, pod wpływem dyskusji jaka wywiązała się na fanpage’u pod zdjęciem okładki nowej polskiej Grazii z zajawką o wywiadzie z PIASKIEM w środku. PIASEK, rozumiecie? Jeśli jesteście z rocznika zbliżonego do mojego, rozumiecie na pewno. Nie wiem jak to się stało, że nie pisałam o tym jeszcze nigdy na blogu – przecież tak często poruszam ten temat w rozmowach, żartuję z tego. Co za niedopatrzenie! Ale dzisiaj, drodzy państwo, nadrabiam te wstydliwe braki. Dzisiaj zajmiemy się…
MUZYKĄ MOJEGO DZIECIŃSTWA
Zanim przejdę do omawiania detali – krótkie tło historyczne. Urodziłam się w 1988 roku, niecały rok przed upadkiem komunizmu, więc czasy mojego radosnego szczenięctwa przypadły na lata 90., w których co prawda nie było za bardzo klocków Lego, ale za to mięsa na kartki także już nie było. O moją muzyczną edukację dbało dwóch mężczyzn – mój ojciec oraz dziadek, którego niektórzy z Was znają już z mojego Facebooka. Za sprawą tego pierwszego w wieku 10 lat znałam już na pamięć dyskografię Black Sabbath i bez zastanowienia odróżniałam King Crimson od Def Lepard. Ciężkie, gitarowe granie jadło mi z ręki. Jednocześnie byłam intensywnie odchamiana przez dziadka, który wtłoczył mi do głowy najbardziej znane opery oraz utwory wybitnych kompozytorów.
Wszystko na próżno.
Przechodziłam różne muzyczne fazy, a wszystkie były bardzo, bardzo złe. Oszczędzę Wam na razie opisu tego, jak zakochałam się na koloniach i w wieku 12 lat zostałam mrocznym gothem słuchającym metalu, dzisiaj zajmiemy się tylko i wyłącznie kolorowymi latami 90. Jeśli lubicie ten okres w dziejach naszej planety, zajrzyjcie także do tego tekstu. Jeśli wczytacie się dokładnie w komentarze, dowiecie się, czego słuchała kiedyś Venila Kostis (mówiłam, że Ci tego nie zapomnę!).
1. Spice Girls – „Wannabe”. Bez ściemy, każdy słuchał Spice Girls. Są kwintesencją lat 90. – przerysowanych, popowych i kiczowatych w cudowny, bajkowy sposób. Spicetki próbowały zrobić solowe kariery, ale tak naprawdę udało się to jedynie Posh, która już pod własnym nazwiskiem postanowiła zostać żoną i ikoną mody. Dzisiaj to już nie ta sama Victoria Adams (a właściwie – Beckham), która w klipie do „Wannabe” kręci tyłkiem i siada na kolanach księdzu. Dzisiaj to ona nosi najwyższe obcasy.
2. Ricky Martin. Kiedy piosenka „La copa de la vida” została oficjalnym hymnem Mundialu w 1998 roku, zostałam nie tylko fanką Ricky’ego ale i piłki nożnej. Zawzięcie kibicowałam Brazylii (wygrała Francja), której gwiazdą był wówczas Ronaldo (nie, nie Christiano Ronaldo – po prostu Ronaldo). To były czasy, kiedy Ricky nie był jeszcze oficjalnie gejem, tylko chłopakiem Jessiki Alby. A w moich oczach – najpiękniejszym mężczyzną pod słońcem. Kiedy tak dzisiaj patrzę, to w sumie też nie jest najgorszy. A jak tymi bioderkami obraca… wiecie o co chodzi, dziewczyny 😀
3. M.A.F.I.A. – „Noc za ścianą”. Kochało się Piaska, kochało. Namiętnie zbierałam wszystkie wycinki o nim z gazetek dla nastolatek w stylu „Filipinki”. Piasek był dla mnie wówczas wielką gwiazdą rocka – w utworze możemy usłyszeć także śmiałe próby łączenia gatunków: w refrenie rapuje Krysztof „Kasa” Kasowski. Pamiętacie Kasę? No właśnie, ja też nie. Nic nie dzieje się bez przyczyny.
4. Ich Troje – „A wszystko to (bo ciebie kocham)”. Cóż. Najchętniej powstrzymałabym się od komentarza, bo dzisiaj mam dreszcze, kiedy słyszę tę piosenkę. Ale jak szczerość, to szczerość. Nie wszyscy pamiętają, że Michał Wiśniewski grał kiedyś z Magdą Femme i w ogóle wyglądał jak normalny, porządny młody człowiek. Potem mu gwałtownie minęło i postawił na bycie gwiazdą disco-rocka, co przyniosło mu ogólnopolską karierę. Płyta, z której pochodzi ten utwór, to przełomowy moment w historii zespołu – po tym albumie nie wypadało już przyznawać się publicznie do bycia fanem Ich Troje.
5. Christina Aguilera „Genie in a bottle”. Jaka to kiedyś śliczna dziewczyna była…. Kiedy zaczynała karierę, stanęłyśmy z Kath Frankie we wrogich obozach. Ona kibicowała Britney, ja wolałam Christinę. Dzisiaj już się nie robi takiego popu. Pod koniec lat 90. i na początku naszego wieku nastąpił wysyp blond piękności próbujących zrobić karierę w show biznesie. To właśnie na fali tego trendu pojawiła się Jessica Simpson, Mandy Moore, Shakira (udało jej się osiągnąć sukces dopiero, gdy przefarbowała włosy na blond) i inne takie.
6. F.R. David – „Words don’t come easy”. Kawałek pochodzi – z tego co pamiętam – z lat 80. i nie byłby częścią mojego dzieciństwa, gdyby nie stosy składanek „The best of”, które trzymali moi rodzice. „Words don’t come easy” było najważniejszym przebojem na imprezach i sylwestrach organizowanych przez mamcię i papcia – towarzycho bawiło się do rana, a ja obiecywałam sobie, że kiedyś też będę taka cool i do przodu i będę się bawić ze znajomymi do bladego świtu. Rzeczywistość, jak to zwykle z nią bywa, przerosła moje oczekiwania, ale ten kawałek siedzi we mnie tak mocno, że kiedyś na pewno zrobię imprezę opartą na składankach moich rodziców.
7. „Piosenka z Titanica”, czyli Celine Dion – „My heart will go on”. Bez tego kawałka nie mogła obejść się żadna szkolna dyskoteka na sali gimnastycznej. Czekało się czasami przez całą imprezę na ten rzewny numer, żeby wylądować na parkiecie z wybrankiem/wybranką swojego małoletniego serca i tańczyć, trzymając go/ją na dystans wyciągniętych rąk i kołysząc się sztywno na boki. Piękne. I takie niewinne.
8. The Offspring – „Why don’t you get a job”, czyli moje pierwsze podejście do trochę lepszej muzyki. Do dzisiaj pamiętam into do „Americany”, którą dostałam od mamy na święta na – uwaga – KASECIE MC. Nie ma nic bardziej oldschoolowego. Jeden z niewielu numerów, który po latach nie budzi we mnie specjalnie złych skojarzeń, chociaż to ostatnie przyzwoite muzycznie podrygi Offspringa.
9. Los del Rio – „Macarena”. Chyba nie muszę tłumaczyć. Żadna impreza nie mogła obyć się bez „Macareny” – wszyscy znali ten układ taneczny i powtarzali go na szkolnych dyskotekach. Dzisiaj lecąca z głośników melodia „Macareny” jest znakiem, że wesele jest już przynajmniej na półmetku, a pan młody bliski jest tego, żeby tańczyć na stole, świadek natomiast polał już wszystkim, którym miał polać.
10. Na koniec przyznam Wam się do czegoś, o czym chyba nikomu wcześniej nie powiedziałam. Liczę się z tym, że pewnie spora część osób przestanie mnie po tym wyznaniu czytać, a niektórzy zadzwonią po panów z białymi kaftanami, ale cóż – raz się żyje.
Kiedy miałam 9 lat, pojechałam z klasą na 3-tygodniową „zieloną szkołę”. Lubiłam dzieci z mojej klasy i nie miałam problemów z funkcjonowaniem w grupie, ale czasami lubiłam po prostu pobyć sama. Podczas spacerów po plaży ciągnęłam się czasami gdzieś w ogonie wycieczki, szłam nad samym brzegiem morza i śpiewałam pod nosem tę piosenkę (a właściwie pieśń). W tempie i z ekspresją marsza pogrzebowego. Do dzisiaj nie wiem, o co mi właściwie chodziło, bo nie byłam nigdy specjalnie pobożnym dzieckiem. Tłumaczę sobie, że to bliskość natury wyzwoliła we mnie potrzebę kontaktu z sacrum. Wiecie – tu morze, a tam Jezus… na wodzie… Wiadomo.