Pogoda dała dzisiaj czadu (przynajmniej w Krakowie) – spędziłam sporą część dnia na dworze, co rzadko mi się zdarza (mam chyba w rodowodzie jakiegoś wampira albo inne dziecko nocy), ale wciąż obliczam bilans zysków i strat. Mam nowego tragusa (w ogóle, jeśli chcecie pośledzić mnie na Instagramie, to możecie to zrobić tutaj, chociaż chyba przykładam się do tej zabawy mniej niż inni) i nie mogę podłubać sobie w uchu, bo mi spuchło. Dorobiłam sobie też połówkę spider bite’a, bo jakiś czas temu babcia (przynajmniej taką mam teorię) odkręciła mi jedną kulkę, kiedy spałam i dziurka błyskawicznie zarosła. Ale żeby w przyrodzie była równowaga, zgubiłam dzisiaj koszulę za 130zł, bo mam idiotyczny nawyk przerzucania ciuchów przez noszoną na długim pasku torbę. Zwykłe udaje mi się złapać je, zanim się ześlizgną albo odwracam się na głos „ej, zgubiłaś coś!”, dzisiaj jednak jestem stratna o koszulę. Boli mnie ten fakt. I ucho też mnie trochę boli w rejonie skrawka. Mam nadzieję, że do wesela się zagoi, bo w sierpniu się na jedno wybieram.
Ale lato latem, pogoda pogodą, a filmy się same nie obejrzą. W dzisiejszej odsłonie szortów mam dla Was kilka rzeczy, które łączy przede wszystkim nietypowa, wyróżniająca się forma. Zwróćcie więc w pierwszej kolejności uwagę na to jak i zastanówcie się, czemu to służy. Starałam się wybierać rzeczy, w których treść owej formie dorównuje, jednak w np. w przypadku Celi chodzi jedynie o fajną powłokę. Nic to. Oko też trzeba nacieszyć.
FILM
1. Dzieciątko z Macon (reż. Peter Greenaway, 1993)
Są takie filmy, które brutalnie uświadamiają Ci, że wiek niewinności skończył się w Twoim przypadku definitywnie. Że życie to nie rurki z kremem i że świat będzie bolał. Dzieciątko z Macon oglądałam po raz pierwszy na studiach – we fragmentach, później sama w domu – i na pamiątkę zostało mi poczucie niejasnej grozy, szok i migawka obrazów utrzymanych w odcieniach czerni, bieli i czerwieni. Dopiero po kilku latach dojrzałam do tego, żeby zmierzyć się z nim raz jeszcze, tym razem analizując go na chłodno.
Nie da się. A przynajmniej jest niezwykle trudno. Jedyna droga do wyjaśnienia zawiłej metaforyki to oglądanie Dzieciątka na stop-klatce, wpatrywanie się w każde pojedyncze ujęcie. To obraz potwornie najeżony symboliką, rozbudowaną metaforyką, którego – tak sądzę – w ogóle nie da się zrozumieć nie posiadając pewnej wiedzy. Bez analizy staje się przegadanym widowiskiem cierpiącym na przerost formy nad treścią. Odpowiednio wyjaśniony – demaskuje ciemną stronę człowieczeństwa. Czytając urocze historyjki z Mitologii Parandowskiego nie mamy świadomości, jak mroczne były niektóre z tych opowieści, zanim zostały wygładzone na potrzeby spragnionego bajek o bohaterach czytelnika. Greenaway porywa się na uniwersalne mity, wypacza i gra z nimi, z jednej strony demaskując co, to ukryte pod ich wierzchnią powłoką, z drugiej – mówiąc wiele o nas samych. Gdybym chciała spróbować wyjaśnić Dzieciątko, prawdopodobnie powstałby z tego obszerny artykuł, w którym niezbędne byłyby liczne odniesienia do fachowej literatury. Ale sądzę, już nawet pomijając ogromny wkład pracy, że mogłabym temu po prostu nie podołać. Rozumiem ten film na ile mogę – ale nie mam wątpliwości, że jeszcze wiele mogłabym się z niego nauczyć.
Czy polecam? Trudno powiedzieć. To ciężkie, hermetyczne kino dla masochistów. Jeśli fascynowało Was Salo lub filmy Jodorowsky’ego, być może polubicie też Greenawaya. Ale jeśli przerasta Was von Trier, a już scena gwałtu w Nieodwracalnym była ponad Wasze możliwości, raczej trzymajcie się z daleka. To może być po prostu zbyt wiele.
2. Brazil (reż. Terry Gilliam, 1985)
Film z cyklu „Silk poleca”. On mówi, że genialny. Ja mówię – mózg się od tego poci. To świetne kino, ale po niemal 2,5 godzinnym seansie czułam się tak, jakbym przebiegła mentalny maraton. Obejrzyjcie, jeśli lubicie Gilliama, absurd, groteskę i motyw antyutopii. Zwłaszcza to ostatnie.
Zastanawialiście się kiedyś, jak będzie wyglądała przyszłość? Dobra, nie musicie odpowiadać – każdy się kiedyś zastanawiał. Najczęściej oczyma wyobraźni widzimy supertechnologię i rozwój, albo klimaty post-apo (to ja), bo oczywistą rzeczą jest, że ten porąbany ludzki gatunek zmierza autostradą do samozagłady. Gilliam odsłania przez widzem świat przyszłości, w którym kontrolę przejęła…biurokracja. To zdehumanizowana rzeczywistość faktur, podań i pozwoleń, które determinują życie przeciętnego obywatela. Każdy, kto był kiedyś w Urzędzie Skarbowym lub ZUSie doskonale wie, że ta przerażająca wizja wcale nie odbiega daleko od prawdy i te dwie szacowne instytucje doprowadziłyby do szaleństwa nawet Horacego (tego starożytnego Horacego, nie konia z Myszki Miki), więc wizja reżysera zdaje się realizować na naszych oczach. Tym bardziej przerażające.
W społeczeństwie przyszłości pewne rzeczy nie uległy zmianie – matki wciąż naciskają na swoje dzieci, żeby te realizowały ich własne plany i cele, ludzie pożądają wiecznej młodości, bogactwa i władzy. Terroryzm wpisał się w codzienność na tyle, że nikt nie przerywa już posiłku, kiedy jest świadkiem (lub nawet ofiarą) kolejnego ataku. Skądś to znamy? Ostatecznie kto z nas odkłada na bok poranną kawę lub kanapkę, widząc w TV reportaż o wybuchu w metrze lub samochodzie-pułapce? System jest bestią, która powoli pożera swoje dzieci – w pragnienie powrotu do natury, czystości, niewinności, wdziera się betonowa dżungla i tłamsi marzenia.
Archibald „good friends call me Harry” Tuttle ścigany jest z zaangażowaniem przez odpowiednie służby z powodu długu wynoszącego 31 funtów. Niestety, na wskutek śmierci pewnej muchy pojmany zostaje pan Buttle, a jego rodzina otrzyma wkrótce fakturę za wykonaną egzekucję. W świecie, w którym śmierć człowieka jest legitymizowana za pomocą kilku druczków i uznana za wypadek przy pracy, jednostka traktowana jest jedynie w kategoriach elementu statystyki. Oczywiście, nawet z powodu niesłusznie wykonanego wyroku można wnieść skargę – czy jednak przedzieranie się przez gąszcz absurdalnych przepisów ma jakikolwiek sens? Kara i represja nie są konsekwencjami popełnienia zbrodni (sama zbrodnia okazuje się tu być pojęciem niezwykle elastycznym), ale metodami kontrolowania społeczeństwa, pozbywania się niewygodnych świadków, usuwania usterek systemu w imię większego dobra. Nie spłycajcie jednak wymowy Brazil do banalnych komunistycznych odniesień – ideologia nie ma tu większego znaczenia. Gilliam próbuje zasugerować, że każdy ustrój, każdy system zmierza w tym samym kierunku. Wyobraźcie sobie świat, w którym biurokraci dostają do ręki realną, fizyczną władzę i środki kontroli – być może to gorsze niż piekło komunizmu? Granica między dobrem i złem zostaje raz na zawsze zatarta, bo nie ma zła – jest tylko coraz więcej podań, zażaleń, pozwoleń. Coraz więcej druczków, które trzeba wypełnić.
Główny bohater, Sam Lowry, chce podążać za marzeniami pomimo tego, że jest świadomy, w jakiej rzeczywistości przyszło mu żyć. Pragnienie „czegoś więcej” niesie jednak za sobą zagrożenie – ostatecznie straci skrzydła i będzie musiał zmierzyć się sam ze sobą, przeciwstawić pierwiastek humanistyczny mechanizacji i automatyzacji w nim samym. W wielkim finale rozgrywającym się na scenie teatru jednego aktora, Sam próbuje uciec – i w pewnym sensie mu się udaje. Bo ostatecznie największa przegrana to ta, w której ulegamy własnym słabościom. A w ramach kontekstu niezawodny jak zawsze Herbert:
Potęga smaku
To wcale nie wymagało wielkiego charakteru
nasza odmowa niezgoda i upór
mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku
w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia
Kto wie gdyby nas lepiej i piękniej kuszono
słano kobiety różowe płaskie jak opłatek
lub fantastyczne twory z obrazów Hieronima Boscha
lecz piekło w tym czasie było jakie
mokry dół zaułek morderców barak
nazwany pałacem sprawiedliwości
samogonny Mefisto w leninowskiej kurtce
posyłał w teren wnuczęta Aurory
chłopców o twarzach ziemniaczanych
bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach
Zaiste ich retoryka była aż nazbyt parciana
(Marek Tuliusz obracał się w grobie)
łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy
dialektyka oprawców żadnej dystynkcji w rozumowaniu
składnia pozbawiona urody koniunktiwu
Tak więc estetyka może być pomocna w życiu
nie należy zaniedbywać nauki o pięknie
Zanim ogłosimy akces trzeba pilnie badać
kształt architektury rytm bębnów i piszczałek
kolory oficjalne rytuał pogrzebów
Nasze oczy i uszy odmówiły posłuchu
książęta naszych zmysłów wybrały dumne wygnanie
To wcale nie wymagało wielkiego charakteru
mieliśmy odrobinę niezbędnej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku
który każe wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo
choćby za to miał spaść bezcenny kapitel ciała
głowa
3. Cela (reż. Tarsem Singh, 2000)
Jennifer Lopez ma niestety, jak wszyscy wiemy, kilka aktorskich epizodów na koncie. Raz czy dwa udało jej się wypaść nieźle, ale to raczej wypadki przy pracy niż norma. Mimo to Celę warto zobaczyć – nie ze względu na wątpliwe talenty pani Lopez, ale z powodów czysto estetycznych.
Pod względem fabularnym film nie jest może boleśnie banalny, ale nie odkrywa też Ameryki – ot, pogoń za psychopatą z solidną domieszką sci-fi w postaci ponętnej pani doktor grzebiącej w podświadomości pacjentów za pomocą specjalnie skonstruowanej maszyny. Całkiem zmyślne. Nie ma się jednak co oszukiwać – gdyby nie rozbuchana wyobraźnia twórców i ciężka praca panów od scenografii i efektów specjalnych, seans można byłoby sobie darować.
Singh ma słabość do robienia filmów „na bogato”. Wie to każdy, kto widział jego Królewnę Śnieżkę (Mirror Mirror) i Magię uczuć (The Fall – o tym następnym razem). W Celi przenosi widza do świata wyobraźni małego chłopca pozostającego w stanie katatonii i do umysłu maniakalnego zabójcy. O ile w tym pierwszym przypadku zachwyci nas piękno fantastycznych plenerów i kostiumów rodem z opowieści fantasy, o tyle w drugim trafimy prosto do świata chorych, wyuzdanych fantazji, których trailer jest jedynie niewielkim przedsmakiem. Maski, stroje, wyrafinowane narzędzia tortur, krew, seks i przemoc – to wszystko splata się tutaj jak w bardzo, bardzo złej i okrutnej baśni. To koszmar senny, który budzi fascynację. Po 13 latach wciąż tak samo efektowna, Cela zasługuje na seans w HD. Nie oczekujcie jednak głębi i czegoś więcej niż pięknej wydmuszki – to po prostu idealna propozycja na wieczór z miską popcornu. Podstawcie sobie jednak miskę pod brodę, bo z wrażenia może Wam opaść szczęka.
Mam jeszcze w zanadrzu od groma ciekawych filmów, którymi chcę się z Wami podzielić, ale wydaje mi się, że zużyłam już dość sporo literek w tym poście, więc o tych innych będzie następnym razem. A właściwie – następnymi razami.
FILM KRÓTKOMETRAŻOWY
1. Ghost of Old Highways (reż. Dan Bush, 2012)
Interesujący krótki metraż (można obejrzeć w całości pod spodem), a właściwie rozbudowany wideoklip zespołu Lovett o…kurcze, naprawdę trudno powiedzieć. Konia z rzędem temu, kto to jednoznacznie zinterpretuje, ale tak, żeby nie dało się tej interpretacji obalić. W każdym razie – warto zobaczyć. Jeśli spodobało Wam się i jesteście zainteresowani Lovett, sprawdźcie też TO steampunkowe wideo.
FOTOGRAFIA
1. Girlfriend Leads Photographer Around the World, czyli podróż dookoła świata z nietypowej perspektywy. Dobry dowód na to, że jak ma czasami większe znaczenie niż co – miejsca pokazane na zdjęciach każdy na pewno widział niejednokrotnie, jeśli nie na żywo to na licznych fotografiach, ale ta seria obrazków jednak zapada w pamięć pomimo nadmiaru Photoshopa.
2. Zoo Portaits – rzecz, która parę miesięcy temu królowała na Facebooku i biła rekordy popularności. Zabawne portrety zwierzaków mówią wiele o nas samych. Jesteście do któregoś podobni?