5 filmów, które być może lubicie, a które ja mieszam z błotem
Jakiś czas temu Zwierz popełniła cały cykl wpisów, w których przejechała po popularnych i lubianych filmach jak po burej suce. Muszę przyznać, że w wielu punktach zgadzam się z nią w całej rozciągłości, jednak jest kilka takich pozycji, które zajmują szczególne miejsce w moim sercu – trzymam je tam w specjalnym lochu i biczuję za każdym razem, kiedy sobie o nich przypomnę. Statystyka to niewdzięczna kochanka, więc prawdopodobnie jest wśród Was wielu fanów produkcji, które poniżej mieszam z błotem. Weźcie to pod uwagę, zanim zabierzecie się do czytania.
1. Sala samobójców (reż. Jan Komasa, 2011)
Mam wrażenie, że fenomen tego filmu opiera się na zachłyśnięciu Polaków faktem, że do masowej dystrybucji trafiło coś, co pomimo tego, że nosi metkę made in Poland, to nie jest ani filmem o Żydach ani durną komedią. Zaiste, niebywałe. Do tego jeszcze animacja! Jak wiadomo, mamy w kraju arcymistrzów animacji z bogatym dorobkiem, ale co z tego, skoro przeciętny widz kojarzy tylko Katedrę Bagińskiego.
Sala to dziwny film. Osadzony jest w realiach prawdziwej polskiej rodziny, czyli: mama jest artystką/businesswoman/niewierną żoną, tata – politykiem, a syn – gejem. Zapewne wszyscy są jeszcze Żydami (skoro są bogaci…), ale nikt nie mówi tego wprost – swoją drogą, to idealny pomysł na sequel. Gdzie nie spojrzeć, tam patologia, a do tego problemy z orientacją. Polityczną, oczywiście. Kogo jak kogo, ale polityka to niewiele osób chciałoby mieć w rodzinie. Na domiar złego syn pierworodny, jedyny i wychuchany jest EMO. Pamiętacie, kim są emo?
(powyższy filmik wyjaśnia, dlaczego ludzie śmieją się z emo)
Po pierwsze, mam wrażenie, że Komasa tym filmem próbuje powiedzieć, że – za przeproszeniem – „zobaczcie, bogaci też mają w życiu chujowo!” i „pieniądze szczęścia nie dają!” (i tu się myli, oczywiście, że dają, tylko trzeba umieć je dobrze wydawać – na przykład na alkohol i narkotyki). Nowy model rodziny, tu mocno przerysowany, w której oboje rodzice robią karierę, zaniedbują więź emocjonalną z dzieckiem i w efekcie doprowadzają do rozpadu (na poziomie uczuciowym) tej podstawowej komórki społecznej, dostaje od reżysera mocno po głowie. Chociaż jest sporo racji w tym, że praca, osiągnięcia i zarobki nie powinny być przekładane ponad relacje międzyludzkie i zawsze na pierwszym miejscu winien pozostać człowiek, myśl ta podana jest w tak łopatologiczny sposób, że na złość Komasie mam ochotę zrobić tę karierę i myśleć tylko o pieniądzach.
Po drugie, dlaczego od razu gej? Komasa wygląda na bystrego gościa i nie sądzę, żeby uważał, że homoseksualizm jest efektem zaniedbywania przez rodziców i wynika z młodzieńczego poczucia zagubienia. Tutaj to trochę tak wygląda – pomijając już oczywiście sam fakt, że ja nawet w orientację głównego bohatera nie do końca wierzę, bo w tym wypadku faktycznie bardziej wygląda na problemy z tożsamością niż na prawdziwy homoseksualizm. Znam kilku gejów i uwierzcie mi – żaden z nich nie był nigdy emo. I bynajmniej nie dlatego, że rodziny przyjęły ich obwieszczenia z entuzjazmem. Często byli w sytuacji o wiele gorszej niż ta opisana w filmie. Po prostu subkultura emo w większości przypadków nie ma nic wspólnego z realnymi trudnościami w życiu tych dzieciaków – to po prostu SUBKULTURA jak każda inna, być może nie mądrzejsza od innych, ale od wielu także nie głupsza. 99% osób z tego wyrasta. Z homoseksualizmu wyrosnąć natomiast nie można. Tak jak nie wyrasta się z posiadania ręki albo nogi (jeśli jakimś cudem uchował się tu ktoś, kto uważa, że homoseksualizm jest chorobą, którą można leczyć, to drzwi są na górze po prawej).
Sala umacnia szkodliwy stereotyp, dzięki któremu niejeden emodzieciak dostał wpiernicz za „bycie pedałem”. Brawo, panie Komasa. Bo każdy chłopiec, który maluje oczy, jest potencjalnym gejem. Jakie to głębokie. Powiedz pan to w twarz Cooperowi i chłopakom z Kiss.
Po trzecie, oglądając Salę zastanawiałam się bezustannie nad jedną rzeczą: DLACZEGO NIKT NIE WYŁĄCZYŁ WTYCZKI? Czy rodzice byli aż tak głupi? Czy zapatrzyli się na japońskich hikikomori i uznając, że to nie ich broszka, pozwolili swojemu dziecięciu zamykać się w pokoju i nie wychodzić? A przecież rozwiązanie było tak blisko. Nawet nie trzeba było z chłopakiem rozmawiać – wystarczyło tylko odłączyć internet i uziemić potomka na parę tygodni…Przy całym ogromie zidiocenia człowieka współczesnego pogonią za pieniądzem – nie wierzę w rodziców Dominika.W zasadzie nie wierzę w ani jednego członka tej rodziny. Wszyscy są skrajni, przerysowani do granic możliwości, boleśnie schematyczni i płytcy jak kałuża pod blokiem. A wystarczyło nie szarżować: zrobić film o emo i o zagubieniu nastolatka, ale nie wciągać w to homoseksualizmu. Albo odpuścić sobie emo i stworzyć bohatera zaskakującego – na przykład geja-dresiarza albo geja-skejta. I wziąć na tapet rodzinę zamożną, ale prawdopodobną, tak, żeby widz mógł zrozumieć, że problem utraty więzi dotyczy każdego – nie tylko tych, którzy zarabiają tak wiele, że siłą rzeczy kasa rzuca im na mózg. Koniec końców, nie wiem, co Komasa chciał przekazać, poza tym, że pecunia jednak olet. W każdym razie więcej tu uproszczeń, stereotypów i banałów niż autentycznej refleksji. Jestem na nie.
2. Avatar (reż. James Cameron, 2009)
Do dziś się zastanawiam, dlaczego Disney nie oskarżył Camerona o plagiat. Siedząc w kinie pomyślałam „o, to tak jak w Pocahontas” i nie zaskoczyło mnie, że kilka dni później opinia ta pojawiała się w co drugiej rozmowie o filmie. Bo to JEST fabuła Pocahontas, tyle, że czerwoni są tutaj niebiescy i mają ze 3 metry wzrostu.
Avatar realizuje starą, dobrą tradycję kina amerykańskiego, czyli: w momencie, kiedy główny bohater stawia stopę na powierzchni Pandory i dowiaduje się z grubsza, kto zacz, wiemy już, jak wszystko się skończy. Wiadome jest, że skoro będzie szpiegiem, na pewno zakocha się w córce wodza, zdradzi swoich i koniec końców – wybierze niebieskich. Fakt, że jest inwalidą, od razu zdradza nam także, że nie będzie miał specjalnych oporów przed trwałym porzuceniem swojej ziemskiej powłoki. Oczywiście, po drodze muszą pojawić się także: zwierzątka (Pocahontas też miała), zazdrośni bracia/byli narzeczeni, zdrada niebieskich, zdrada białych, dylemat etyczny i całe kwadranse walk, w tym wypadku głównie powietrznych. Elementy te służą wypchaniu fabuły detalami, ale nic nie wnoszą, bo już na samym początku bezbłędnie odgadliśmy finał – oglądamy zatem samospełniającą się przepowiednię i po raz kolejny odgrzany mit o tym, że ideały i determinacja mogą wygrać z liczniejszymi i lepiej uzbrojonymi siłami wroga. Indianom się co prawda ostatecznie nie udało, ale właśnie dlatego Pandorianie mają 3 metry wzrostu.Avatar jest śliczny, więc seans sprawia pewną przyjemność. Do momentu, kiedy zaczynają się walki, bawiłam się nawet nieźle, potem to już typowy film dla chłopców i dobre pół godziny batalistycznej nudy. Wypadałoby obejrzeć, ale tylko dlatego, żeby zobaczyć na własne oczy, że naprawdę nie ma się czym podniecać. Po prostu – to wszystko już było. Tylko tym razem ma wypasioną oprawę graficzną.
3. Atlas chmur (Cloud Atlas, reż. Tom Tykwer, Lana Wachowski, Andy Wachowski, 2012)
Zwykle jestem sceptyczna, kiedy wszyscy dookoła powtarzają, że nowy film jest wybitny, genialny i w ogóle WOW. Zwłaszcza, jeśli chodzi o produkcje made in USA naszpikowaną gwiazdami, efektami specjalnymi i z rzucającym na kolana budżetem. Atlas to – podobnie jak Avatar – piękny film o niczym. Cudownie zrobiony obrazek, o którym po seansie niewiele można powiedzieć, bo w zasadzie nie ma tu o czym mówić. Oczywiście fani powiedzą zaraz, że ktoś tu czegoś nie zrozumiał, ale to tak, jakby upierać się, że Szczęki mają głęboki filozoficzny podtekst. Wszyscy jesteśmy ze sobą związani, ruch skrzydeł motyla, akcja wywołuje reakcję, nic nie dzieje się bez przyczyny, bla, bla, bla. Być może jest tam coś więcej, ale – przyznam szczerze – byłam tym filmem tak znudzona, że pod koniec trudno było mi się skupić. Jeśli lubicie filmy z ładnymi obrazkami, zobaczcie lepiej Barakę czy Samsarę – tam przynajmniej nikt nie gada i nie przeszkadza w zachwycaniu się zdjęciami.
4. Mr. Nobody (reż. Jaco Van Dormael, 2009)
Ta sama kategoria, co powyższe dzieła: zdecydowany przerost formy nad treścią. Po pierwsze, śmiem powątpiewać w aktorskie talenty Jareda Leto, bo w każdym filmie, w jakim go widziałam, jego gra opiera się na robieniu zaskoczonej miny i wytrzeszczaniu niebieskich ocząt do kamery. W momencie, kiedy zamyka owe oczęta, czar pryska. Facet zepsuł mi przyjemność z oglądania Requiem i sprawił, że postrzegam ten film jako produkcję dla młodzieży – wybitnie zrobioną, ale jednak nieco infantylną. Do dziś nie rozumiem, co w tym filmie (tzn. w Requiem) było niby takiego porażającego (poza muzyką i montażem). Nie kupuję Pana Nikogo. Zdecydowanie za dużo tu szeptania i tandetnych zbliżeń na załzawione gałki oczne – wypada średnio jedno co 5 minut. Później miało być surrealistycznie, ale nie wyszło i w efekcie mamy plastik, piękne, nasycone kolorki i fabułę zdychającą w agonii w ciemnej, wilgotnej piwnicy. Sensu brak – wyszedł po piwo po ok. 40 minutach i więcej nikt go nie widział.Zdarzało mi się podniecać pseudointeligentnymi filmami, ale jest jakaś granica i Mr. Nobody zdecydowanie ją przekracza. Ładne to, ale potwornie banalne – treści wystarcza na 30-minutowy krótki metraż, ale reżyser upadł się, żeby katować widza przez 2,5 godziny. Przez cały ten czas uparcie wciska odbiorcy, że ten obcuje z Wielką Sztuką i Głębokim Sensem. Całość natomiast można streścić, cytując recenzję z Filmwebu: „Jaco Van Dormael postanowił stworzyć Dzieło. A jak wiadomo Dzieło nie może dawać prostych odpowiedzi. Za to musi zawierać w sobie wszystko”.’
5. Vanilla Sky (reż. Cameron Crowe, 2001)
Póki życia, póty będę upierać się, że to film dla ludzi, którzy w życiu nie widzieli w kinie głębokiego sensu, bardzo chcieliby go zobaczyć, ale nie są w stanie obejrzeć żadnego naprawdę ambitnego filmu w całości, bo się nudzą. Czyli taka głębia dla mas. Z Tomem Cruisem i Cameron Diaz, co dość jasno sugeruje, że więcej tu będzie strzelania i całowania niż poważnych rozmów. Nie to, żeby nie dało się podczas seansu dobrze bawić – podobnie jak w przypadku trzech powyższych, nie neguję sensu istnienia kina rozrywkowego. Dostaję po prostu ostrogę, kiedy ktoś próbuje mi wmówić, że nie rozumiem głębi czegoś, w czym żadnej głębi nie ma. Jak w przypadku Paulo Coelho.
Vanilla, typowy średnio udany amerykański remake, zaspokaja potrzeby widzów, dla których fabuła to za mało: muszą być też pościgi, trochę strzelania, jakieś mordobicie, szybkie samochody i fajne laski. W oryginalnym Otwórz oczy też jest kilka z tych elementów, ale zdecydowanie za mało, żeby równać się z produkcją z Królestwa Plastiku. Przez pierwszą połowę Vanilla Sky oglądamy całkiem przyzwoity, stopniowo rozkręcający się thriller, w którym Cruise czuje się jak ryba w wodzie, niestety, naszpikowana parafilozoficznym bełkotem połowa druga burzy ten efekt i sprawia, że przyjemna rozrywka zamienia się w jedno wielkie WTF.
Mam wrażenie, że zachwyt nad tym filmem opiera się głównie na przekonaniu, że „czegoś tu nie rozumiem, więc to musi być strasznie mądre!” – tymczasem nie jest. Można obejrzeć z kilkoma puszkami piwa i paczką chipsów, ale nie doszukujcie się tu prawd objawionych, bo nawet jeśli gdzieś miały w założeniu być, to rozmyły się w morzu efekciarstwa, pustych symboli i egzaltowanych wyznań.
(grafika: Sala samobójców, Atlas chmur, Vanilla Sky, Avatar, Mr. Nobody)