Kiedy byłam dzieckiem, obejrzałam kiedyś nieopatrznie pewną bajkę – traktowała o złej królowej-czarownicy, która przez swoje magiczne lustro porywała nadobne dziewice i wypijała ich krew, żeby zachować wieczną młodość. To była jedyna w moim życiu produkcja z wampirem w roli głównej, która mnie przeraziła. Po seansie dręczyły mnie koszmary – przez około 3 lata. Zasypiałam tylko przy zapalonym świetle i nie było mowy, żebym poszła do łóżka bez mojego ukochanego misia.
Miałam jeszcze kilka takich epizodów. Kiedy moja kuzynka była w 8. klasie szkoły podstawowej, podzieliła się ze mną (młodszą o 6 lat) treścią lektury, którą właśnie omawiała na języku polskim. Były to Medaliony Nałkowskiej. Dla mnie, 10-letniego smarka, stanowiło to przeżycie dość traumatyczne. Do dzisiaj czuję ogromny dyskomfort, konfrontując się z literaturą obozową i filmami o podobnej tematyce. Prawdę mówiąc, w ogóle nienawidzę tematu całej II wojny światowej i jej następstw. Możecie nazwać to urazem, po prostu ogrom ludzkiego cierpienia, które miało wówczas miejsce, nie mieści mi się w głowie. Mogę traktować je tylko w kategoriach abstrakcji, bo moja wyobraźnia ma swoje granice.
W 2002 roku próbowałam obejrzeć The Ring. Wytrzymałam tylko kilka pierwszych minut, musiałam odpuścić już w momencie, kiedy matka zmarłej na samym początku opowieści dziewczyny przywołuje w pamięci obraz tego, jak wyglądała jej znaleziona w szafie córka. Zmarła ona, nieprawdaż, z przerażenia. Widok tej twarzy, groteskowo powykrzywianej ze zgrozy, jakby rozpuszczonej, powstrzymywał mnie długo przez obejrzeniem filmu. W końcu się przełamałam – do dzisiaj uważam The Ring za najstraszniejszy horror, z jakim miałam do czynienia (chociaż biorę pod uwagę, że byłam wówczas w gimnazjum).
Nie wiem, kiedy złapałam bakcyla. Razem z siostrą nie przepuszczamy żadnemu filmowi grozy, o którym usłyszymy. Nieważne, czy jest to produkcja azjatycka, amerykańska czy jakakolwiek inna – musimy to obejrzeć. Pamiętam, że raz nawet sięgnęłam nawet po horror hinduski. Było to dość bolesne przeżycie. Tańczyli i śpiewali. W horrorze. Są kultury, których nigdy nie pojmę.
Oczywiście, nie oglądam każdego śmiecia, który pojawia się w kinach. Szczerze i głęboko brzydzę się filmami, które opierają się na rzucaniu flakami w stronę kamery i epatowaniu makabrą. To jest łatwe. Takie produkcje żerują na najniższych instynktach i są tandetne – w jakiś sposób rozumiem ludzi, których to bawi, ale sama nie potrafię potraktować tego nurtu serio: gore i slashery nie są w moim rankingu brane nawet pod uwagę. W idealnym – moim zdaniem – filmie grozy nie powinno być ani kropli krwi. Chyba, że w formie takiej jak w niemalże perfekcyjnym Lśnieniu Kubricka (na podstawie Kinga) – filmie, który trzyma widza za gardło niemal od samego początku i nie puszcza nawet na moment. Filmie, który po 2 godzinach nerwów nie zamyka akcji efektowną jatką, w której wyżynają się wszyscy główni bohaterowie i nie próbuje zwalić niczego na duchy. To człowiek jest zły. To człowiek pociąga za spust.
Niestety, takie filmy to rzadkość. Wspaniała większość horrorów opiera się na operowaniu ogranymi motywami i rozwiązaniami fabularnymi w taki sposób, że już po 10 minutach wiemy doskonale, jak cała impreza się skończy. Czy naprawdę nie da się już straszyć kreatywnie? Nie chcę w to wierzyć. Silent Hill przywróciło mi wiarę w to, że wciąż są jeszcze we mnie nieodkryte miejsca, w które strach się zapuszczać i chociaż obraz ten kompletnie nie pokrywa się z wzorcem, jaki powyżej opisałam, wciąż mam do niego ogromny sentyment, pomimo wszystkich niedociągnięć.
Jeśli oglądacie horrory, na pewno wyłapaliście te powtarzające się zjawiska. Fenomeny kina grozy, urocze absurdalia, które sprawiają, że podczas każdego seansu zachowujemy się z siostrą jak kibice w czasie oglądania meczu piłki nożnej i krzyczymy do monitora: „nie leź tam, durna babo!”, „staaary, ale duch ci teraz da popalić…”, czy „no i w pizdu wylądował” (taki mały rytuał – serio, nigdy nie oglądajcie z nami filmów, tak samo zachowujemy się na komediach romantycznych). Na czym polega mój problem? Co właściwie, do cholery, jest ze mną nie tak? Wszystko sprowadza się do jednej rzeczy: nie mogę się bać, kiedy wiem, co się stanie. A jeśli Emily Rose leży w łóżku ciemną nocą, to ja wiem, co się zaraz stanie. I dlatego to jest śmieszne – nie straszne. To nigdy nie jest straszne…
1. Fenomen kołdry
Wiadomo bowiem, że demon, duch i każda nadprzyrodzona siła zaczyna ZAWSZE od ściągania z człowieka kołdry. Czasami dodatkowo skacze po kanapie, stuka w okno, wypisuje flamastry, wypija kawę lub zmienia tapetę Windowsa, ale kołdrze to nigdy nie przepuści. Dlaczego? Trudno powiedzieć. Być może ma to związek z jakimś fragmentem Biblii, w którym stoi, że demon znajduje upodobanie w stopach. Albo cytatu z Koranu, wg którego właśnie tam mieści się ludzka dusza. Może być także, iż Upaniszady twierdzą, że kołdra jest abominacją w oczach demona i tworzy granicę między światem doczesnym i nadnaturalnym.
Bardziej prawdopodobna wydaje się jednak inna teoria, wynikająca z prostego, dziecięcego lęku przed ciemnością. Pamiętacie, że kiedy byliście dziećmi, kołdra, którą owijaliście się ciasno na kształt kokonu stanowiła świetne zabezpieczenie przed potworem czającym się pod łóżkiem? Wielu z nas ten lęk pielęgnuje w sobie do dziś. Podczas snu jesteśmy bezbronni i pozbawieni świadomości, od całego zła świata zewnętrznego chroni nas właściwie tylko ta kołdra – na poziomie symbolicznym jest to zatem być może powrót do matczynego łona, czy coś w ten deseń.
Dobra, tak tylko się nabijam. Pamiętajcie: jeśli w horrorze ktoś leży w łóżku, duch na pewno ściągnie z niego kołdrę.
2. Ugabuga!
Stara, dobra amerykańska szkoła straszenia opiera się na jednym prostym chwycie – cisza, cisza, cisza, idzie gość korytarzem, cisza, cisza i nagle JEB, trzaskają drzwi, ktoś puszcza głośnego bąka, spada patelnia, zabłąkany kormoran nie wyrabia na zakręcie i z hukiem rozbija się o najbliższe okno. Zgroza. Widz w kinie ma pełno w majtkach i serce na dłoni (bo wyskoczyło), myśli sobie „good shit!” i nie dopuszcza do siebie świadomości, że właśnie przepłacił za coś, co mógł mu zrobić za darmo krewny lub współlokator.
Pamiętam, jak kiedyś weszłam nocą do kuchni i podeszłam do czajnika, nie zapalając światła. Kiedy się odwróciłam, stał za mną mój współlokator – nie wiem, jakim cudem skubaniec podszedł mnie tak cicho, bo to wielki chłop był, ale myślałam, że zejdę na zawał. Nie zaczęłam się drzeć, ale czajnik odszedł tej nocy do Krainy Wiecznych Łowów po tym, jak uderzył z hukiem o podłogę.
To chyba najbardziej prymitywny chwyt, jakim można przerazić człowieka – może oprócz wspomnianego rzucania juchą w stronę kamery. A widz-naiwniak niby wie, że zaraz coś wyskoczy zza rogu, ale i tak daje się nabrać. Kobieta samotnie wchodzi nocą do kuchni, wiadomo, że tak łatwo to nie będzie, ale ciągle wypada udawać zaskoczonego, kiedy garnki spadają na podłogę z haków. Matko. Sceptyk już w pierwszej minucie seansu wie, że skoro te gary wiszą na hakach, to chyba nie po to, żeby wisieć. Wiadomka, że spadną. To tak jakby mieć w horrorze szafę i nie wpakować do niej żadnego demona.
3. Fenomen szafy
W szafie zawsze znajdują się różne cuda. W Waszych to co najwyżej zaskoczyć Was mogą brudne skarpetki, które schowaliście tam po pijaku zamiast rzucić do prania albo zapomniany kubek z kawą (szukałam jej przez pół dnia!), ale w Hollywood to właśnie tam dzieje się najwięcej: jak nie Narnia (tak, tak, wiem, że to na podstawie książki), to demon, jak nie tajemne przejście, to mapa skarbów. Żaden szanujący się duch nie straszyłby przecież w kiblu (pod prysznicem już można, ale powinna mieć foliową zasłonę, którą można poddusić ofiarę – kabina z pleksi się nie nadaje), bo klimat musi być – duchy wolą zatem piwnice, strychy, opuszczone domki w lesie oraz właśnie szafy. Najlepiej stare, z litego drewna, dwudrzwiowe i skrzypiące. Jeśli macie w domu Komandora, nie dziwcie się, że demony omijają Wasze mieszkanie szerokim łukiem. Komandorem nie można trzaskać ani skrzypieć. A co to za straszenie bez skrzypienia i trzaskania?
W szafie siedzi ZŁO. Najchętniej w dziecięcej, bo przeciętny duch potrzebuje rozgrzewki i zanim dojdzie do dorosłych, musi potrenować trochę na dzieciach. Rodzice oczywiście NIGDY niczego nie widzą, a nawet jeśli widzą, to się oszukują, więc śmieją się z szafy do czasu, kiedy zaginie im dziecko czy zdechnie pies.
4. Fenomen nieużywania telefonów komórkowych
Kiedyś nie było tego problemu, bo nie było komórek. Obecnie scenarzyści nie bardzo wiedzą, jak wybrnąć z tego, że w domu znajduje się krwiożerczy maniak, a żaden z 15 nastolatków nie wpada na to, żeby wykręcić numer i zadzwonić, gdzie trzeba. Dzisiaj zazwyczaj rozwiązuje się to przeniesieniem akcji do Domu w głębi lasu, żeby ze stoickim spokojem stwierdzić „nie mam zasięgu!”. Uważny widz już dawno obliczył, że w USA wystarczy odejść pół kilometra od domu, żeby zasięg przepadł bezpowrotnie, bateria się wyczerpała, a samą komórkę podpieprzyły elfy. Zgodnie z ta logiką zasięgu nie ma w windach, piwnicach, na strychach, w Central Parku, w ciemnych zaułkach, w ogóle nigdzie, gdzie jest ciemno (logiczne, nie ma światła, to nic nie ma) albo pojawia się przyroda w postaci przynajmniej dwóch drzew i zdechłego lisa.
Oczywiście nikt nie twierdzi, że nawet w zurbanizowanych Stanach zasięg można złapać wszędzie. Ale be serious – skoro ja jestem w stanie złapać go w środku lasu w Pieninach i w krakowskim klubie kilka metrów pod ziemią, to nie sądzę, żeby problemem był zagajnik za amerykańskim domem.
Z drugiej strony nie wiadomo, czy te telefony cokolwiek zmieniają, skoro ewentualne próby skontaktowania się ze światem opierają się w horrorach na histerycznych „Boże! Boże! Pomocy! Pomocy!”, po czym bateria – oczywiście – umiera bezpowrotnie. Nie przypominam sobie, żebym w jakimkolwiek filmie grozy widziała ostatnio natomiast wysyłanie smsa (chociaż zapewne są, tylko rzadko oglądam horrory o mordercach, bo wszystkie są takie same).
5. Fenomen godziny duchów i nadmiernie bogata symbolika
Biorąc pod uwagę różnorodne upodobania wielu demonów, można wysnuć wniosek, iż tak naprawdę jest tylko jedna godzina duchów i trwa ona PRZEZ CAŁY CZAS. Niektóre duchy wolą symboliczną 3:33, inne – pełną znaczeń 7:77. Wszystkie jak jeden mąż znają się na zegarku, nawet gdy mowa o demonach pochodzących z czasów, w których nie stosowano jeszcze znanych nam obecnie jednostek czasu oraz z miejsc, w których nie stosuje się ich do dzisiaj (serio, są takie – i też mają swoje demony). Duchy są często bardzo punktualne, chociaż czasami nie wiadomo, co kieruje ich wyborem w kwestii godziny: czasami, żeby ją odgadnąć, trzeba policzyć litery w imieniu JEZUS, dodać do tego te ze słowa SZATAN, pomnożyć przez czwartek i dodać trochę kokainy. Wówczas wystarczy już tylko otrzymaną liczbę podstawić do określonego klucza i bęc, mamy imię demona. Im więcej liczenia, tym bardziej wyrafinowany i inteligentny demon, a zatem i bardziej podły. Im więcej liczenia, tym bardziej pod wrażeniem pozostaje także widz, który byle chały nie będzie przecież oglądał i od solidnego horroru oczekuje potężnej symboliki, dużo magicznego bredzenia i nawiedzonych wyjaśnień, nawet, jeśli nie trzymają się one kupy.
Moje ulubione filmy to te, które potrafią połączyć w jeden zaskakujący amalgamat wiele kultur i religii. Taki, powiedziałabym, ekumenizm filmowy. Bierzemy na przykład Azazela, do kompletu dorzucamy Belzebuba, Thora, Wisznu i Atlantydę, a później rozwiązujemy wszystko kodem prosto z obrazu Leonarda da Vinci. I voilà. Inteligencja widza się nie gniewa, bo w końcu kogo tam obchodzi logika i nie po to oglądamy horrory, żeby od nich wymagać spójności i sensu, skoro mamy na podorędziu wspomniane ugabuga i ściąganie kołdry.
Wiem, wiem. Próbowałam być zabawna, a wyszło jak zwykle. Kiedy myślę o przykładach filmów, które zraziły mnie eksploatowaniem powyższych motywów, przychodzą mi na myśl przede wszystkim: Paranormal Activity, Egzorcyzmy Emily Rose, Obecność, Amityville – dobrze zrobione (może poza Paranormal Activity, to jeden z najnudniejszych i najbardziej banalnych horrorów, jakie widziałam w życiu) i chwalone przez wielu widzów, ale w rzeczywistości proste jak konstrukcja cepa i przewidywalne. Jeśli daliście się im przestraszyć, to znaczy, że naprawdę tego chcieliście i samo się o to postaraliście. Jeśli natomiast chodzi o moje ulubione tytuły, to – oprócz tych, które już wymieniłam – polecam jeszcze: 1408, Sierociniec (chociaż ma nędzne, bardzo hiszpańskie zakończenie – Hiszpanie potrafią skopać każdy horror), Gabinet vel Sinister (naprawdę pozytywnie zaskoczył mnie klimatem), lub koreańską Opowieść o dwóch siostrach (nie nazwałabym tego w sumie horrorem, ale och, jaka atmosfera!). Warto także sięgnąć po klasyki – o ile Dziecka Rosemary nie mogę oglądać ze względu na rybie spojrzenie Mii Farrow i jej emploi średnio bystrej 10-latki, a Koszmar z Ulicy Wiązów (jeden z ukochanych filmów mojej siostry) znudził mnie niepomiernie, to Egzorcysta, Omen, Obcy czy nawet Hellraiser mają moim zdaniem wciąż klimacik, jak się patrzy.
Powiedzmy sobie szczerze – lubimy się bać. Mamy z tego jakąś frajdę. I jest nas, takich zboczeńców, całkiem sporo – więc może ktoś przestraszyłby nas wreszcie w dobrym stylu? Odpuścił sobie na moment eskalację przemocy i wyskakiwanie na człowieka zza drzwi kibla, a zamiast tego zajął się zbudowaniem klimatu i pokazaniem nam naszych najgorszych koszmarów?
Jaki horror wyrwał Was ostatnio z butów?
(grafika: The Ring)