Serial – killer. 3 razy „H”
Nie wiem, jak to się stało, że nigdy dotąd nie wpadłam na to, żeby zatytułować tak tekst o serialach. Taka świetna gra słów! Przecież znam wiele tytułów, które bez wątpienia zasługują na miano killerów – roznoszą w pył nudę, pożerają mój wolny czas, kładą do grobu życie towarzyskie, niszczą emocjonalnie. Wiecie, o co chodzi. To się po prostu czuje: czasami wystarczy obejrzeć jeden odcinek i człowiek już wie, że jest pozamiatane, a on sam wpadl w szponu nowego nałogu.
Jesli mowa o serialach, ubiegły rok naprawdę nas rozpieścił. Dostaliśmy wiele świetnych nowych produkcji, które być może będą towarzyszyć nam przez dłuższy czas i miejmy nadzieję, że tak właśnie będzie. Oczywiście, nie za długo. W końcu są jakieś granice.
Hemlock Grove
Hemlock Grove jest gęste od symboli. Łatwo pogubić się w plątaninie odniesień, nawiązań i metafor. To jeden z tych seriali, który mogłabym obejrzeć po raz drugi – mam wrażenie, że po pierwszym seansie nie wyłapałam nawet połowy rzeczy, które tam tkwią. Smok. Cygańskie zaklęcia. Wampir rodzący się we własnej krwi. Jung przemawiający z monitora. Srebrna łyżeczka. Szalony wilk i księżyc. Zdeformowana, potworna Shelley. Klimatyczne i duszne, rozgrywające się na tle przemyślanych kadrów Hemlock Grove nie ma wiele wspólnego z Vampire's Diary czy True Blood. Tutaj wszystko dzieje się na serio, chociaż może bez patosu obecnego w Draculi. Klisze zostaja obśmiane już na samym początku, bo przecież to nie bestia jest bestią, racjonalne motywacje są równie ważne jak namiętności, nadnaturalne alter ego musi dopiero zostać zintegrowana z jaźnią. Magia zaś nie jest ujarzmiona – pozostaje pierwotna, organiczna, zacierająca granicę miedzy życiem i śmiercią. Bynajmniej nie elegancka.
Z powodu mojej religioznawczej przeszłości akademickiej podjarałam się tym serialem okrutnie. Lubię takie produkcje – chociaż Maciek zarzuca mi, że podniecam się przeestetyzowanymi obrazami, które nie mają żadnego sensu, to tak sobie myślę, że po prostu ciągnie mnie tam, gdzie mogę rozłożyć coś na efektowne i intrygujące elementy. Tutaj jest ich pod dostatkiem – chociaż zagadkę tajemniczych morderstw można rozwiązać przynajmniej na kilka odcinków przed końcem sezonu, to przecież nie o to w Hemlock Grove chodzi, żeby tak po prostu złapać i ukarać winnego. Tutaj pojawia się jednak pierwszy problem – ile przyjemności seans sprawi tym, którzy nie posiadają narzędzia do rozszyfrowania znaczeń? Chociaż Kasia ma sporo racji, przywolując na potrzeby porównania klimat Lśnienia, to nie można tego potraktować dosłownie – o ile arcydzieło Kubricka pozostaje fenomenalnym studium obłędu, broniącym się nawet w oderwaniu od niepokojącego tła, tutaj to właśnie klimat i oprawa graficzna dodają Hemlock Grove ciężaru gatunkowego. Obawiam się, że odarte z sensów symbole ukryte w serialu obnażą w nieprzyjemny sposób jego efekciarstwo i próbę omamienia widza ładnymi obrazkami. Pozostaje zatem pytanie, kiedy "bardzo" zamienia się w "za bardzo" i czy Hemlock Grove przypadkiem tej granicy nie przekracza, balansując momentami brawurowo na granicy kiczu i na miejsce wytartych popkulturowych klisz podstawiając inne. W każdym jednak przypadku jest to serial, któremu warto dać szansę, zwłaszcza jeśli hasła: mistycyzm, oniryzm, mityzacja rzeczywistości oraz podświadomość wabią Was, jak krew wampira. Bo koniec końców chodzi tu właśnie o krew, chociaż niekoniecznie w takim sensie, o jakim myślicie.
House of Cards
Piszę to, wciąż jeszcze pozostając nieświadoma, co wydarzyło się w drugim sezonie House of Cards. Stwierdzenie, że nie mogę doczekać się seansu, jest jednak niepotrzebne – każdy, kto raz wdepnął w bagno intryg Franka Underwooda, wie, o czym mówię. Chociaż nie interesuję się polityką i z tego powodu długo byłam sceptyczna wobec produkcji HBO, po obejrzeniu pierwszego odcinka przepadłam. Nieprzespana noc przysporzyła mi nadmiaru emocji, ale to puenta była jak uderzenie w twarz. Frank dopiero zaczyna – kto wie, dokąd doprowadzą jego manipulacje?
Z całą mocą oznajmiam, że uważam House of Cards za najlepszy tytuł z tych debiutujących w 2013 roku. Niewiele jest produkcji, które chciałabym chociażby wymienić na tym samym oddechu, co ten serial. Chociaż o moją uwagę walczyło kilka (nie tylko te opisane w tekście), jedynie HoC nie pozwoliło mi oderwać się od monitora na dłużej niż kikanaście minut, nie nużyło ani przez moment, nie dało możliwości podzielenia seansu na kilka wieczorów. Musiałam wiedzieć, jak to się skończy, tak samo jak wiem i teraz, że chcę znać dalszy ciąg losów makiawelicznego polityka.
Kevin Spacey od czasu American Beauty pozostaje jednym z moich ulubionych aktorów. Nie uwodzi z ekranu uśmiechem amanta, nie pręży lśniących muskułów do kamery, a jednak jednym wymownym spojrzeniem potrafi przykuć uwagę widza. Nawet, kiedy jest tylko głosem (Moon), nigdy nie schodzi na dalszy plan. W HoC buduje konsekwentnie bohatera w pewnym sensie zupełnie innego od tych, do których przyzwyczajał widownię w swoich najgłośniejszych filmach, a mimo to wpisującego się zgrabnie w jego dorobek. Opanowanie i spokój, kontrola nad emocjami, pogodna maska człowieka godnego zaufania kryjąca umysł pracujący z nieprzeciętną prędkością, ostry jak brzytwa. Frank Underwood jest przede wszystkim graczem.
Po 2. sezon House of Cards sięgnę na pewno w ciągu najbliższych dni. A później… cóż, nadszedł chyba czas, żeby skusić się także na wersję brytyjską.
Hannibal
Hannibal pozostaje jedną z zeszłorocznych pozycji obowiązkowych, zwłaszcza dla tych, którzy w wersji filmowej byli fanami psychiatry-smakosza. Jego sylwetka zostaje tu rozbudowana, a Mads Mikkelsen – wybaczcie śmiałość – robi z postacią kanibala to samo, co Heath Ledger uczynił z Jokerem: kradnie ją w wielkim stylu. Hopkins przetarł szlaki, ale dopiero Mikkelsen przejeżdża po nich z wgniatającą w fotel brawurą. Gdyby chodziło o film, wypadałoby rozważyć przynajmniej nominację do Oscara.
Tym, co uderza już po kiklu minutach seansu, jest niewiarygodna dbałość o detal. Określić stronę wizualną serialu mianem "perfekcyjnej" jest niewystarczające, rozmach scen nie polega tu bowiem na naszpikowaniu ich efektami specjalnymi, ale na plastycznej realizacji szalonej wizji, urzeczywistnieniu wytworu chorego umysłu. To pomysł nadaje ton, ale jego wykonanie depcze mu po piętach – w efekcie dostajemy skonstruowane z chirurgiczną precyzją cacko, morderczo logiczną układankę, która przyprawia o obłęd. Łatwo machąć więc ręką na wszystkie ewentualne zastrzeżenia wobec tytułu i zatopić się po prostu w morzu porażających zdjęć i makabrycznych zagadek.
Na kilka dni przed premierą drugiego sezonu fani aż przebierają nogami. Hannibal grzebie w duszy i umyśle całkowicie bezbronnego Willa z fascynacją lepidopterologa przebijającego motyle szpilką. Obiekt jego badań, pozostając już właściwie jedną nogą na tamtym świecie, pogrąża się coraz bardziej w świecie własnych urojeń i obsesji, nie będąc w stanie oddzielić prawdy od fikcji, siebie od mordercy, ofiary od kata. Jelenie spoglądają wymownie w jego kierunku, psy zachowują się dziwnie i pozostaje pytanie – komu tak naprawdę można zaufać?
Chcecie przeczytać, co jeszcze myślę o Hannibalu? Zajrzyjcie tutaj. Odliczamy: pozostało juz tylko 6 dni.
(grafika: Hemlock Grove)