Kiedy warto powiedzieć serialowi: DOŚĆ
Prawdziwie dobry serial – parafrazując klasyka – poznajemy nie po tym, jak się zaczyna, ale po tym, jak się kończy. Wiele znaliśmy tytułów, które zapowiadały się na arcydzieła, a kończyły jak 9. sezon Scrubs albo How I Met Yor Mother, którego powolną, pełną potępieńczych wrzasków agonię obecnie obserwujemy. Chociaż dla fana jest to cios w samo serce, lepiej, żeby produkcja kończyła się jak Friends – z powodu fochów i wymagań członka ekipy, a nie dlatego, że twórcy wypstrykali się z pomysłów i próbują już tylko odciąć jak najwięcej kuponów. Friends to zresztą przykład flagowy dla tego, jak powinno się finiszować – budząc w sercach widzów dotkliwy ból i wydzierając im z piersi okrzyk jak to, kurwa, koniec?! Ten kultowy serial skończył się z klasą, do ostatniego odcinka trzymając równy poziom. Wielu producentów i scenarzystów powinno brać z tego przykład. Sugerowałabym to na przykład twórcom South Park.
Do niedawna trzymałam się twardo jednej serialowej zasady: zawsze oglądam cały sezon, nieważne, ile bólu mnie to kosztuje. Zmieniłam jednak nastawienie po jednej z rozmów ze Zwierzem Popkulturalnym na FB. Po cholerę mam się męczyć? Serial nie zając, nie ucieknie, zawsze mogę do niego wrócić, a jeśli jego autorzy nie potrafią mnie zatrzymać po 4-5 odcinkach, to ile szans powinnam tytułowi dawać? W związku z tą refleksją obecnie poprzestaję na kilku epizodach i nie waham się też porzucić danej produkcji w trakcie, jeśli mi się znudzi. Wyczyściłam dzisiaj swoją listę na Filmwebie, wyrzuciłam kilkanaście gigabajtów nieobejrzanych odcinków i od razu mi lepiej.
Dawno, dawno temu naprawdę się starałam zostać z danym tytułem do samego końca. Wspomniane Scrubs wystawiło moją cierpliwość na próbę – genialne 8 początkowych sezonów dało mi siłę, żeby przetrwać koszmarny 9., ale gdyby ten horror ciągnął się dłużej, chyba nie wytrzymałabym do finału. Po raz pierwszy poddałam się, oglądając Falling Skies, później – The Walking Dead, a do granic wytrzymałości doprowadziło mnie Two and Half Man, początkowo trafiające w moje prostackie poczucie humoru za pomocą Charliego Sheena, później przyprawiające mnie o torsje twarzą Ashtona Kutchera.
Dzisiaj do listy „nie chcę obejrzeć” dołączyły kolejne tytuły. Na pierwszy ogień poleciało Pretty Little Liars – produkcja, która zaczynała się naprawdę ciekawie tylko po to, żeby doprowadzić mnie do stanu, w którym mam nadzieję, że ktoś wreszcie zrobi porządek i zamorduje te nieznośne, zakłamane smarkule w ciemnej uliczce. Tli się we mnie jeszcze resztka ciekawości, o co w tym wszystkim, do cholery, chodzi, ale nie jestem już w stanie czekać na odpowiedź. Kiedy ta farsa się skończy (za jakieś 10 sezonów, sądząc po tempie, w jakim rozwija się akcja), dajcie mi, proszę, znać. Ja po obejrzeniu 3 sezonów mam już po prostu dosyć.
Już jakiś czas temu skasowałam z mojej listy oglądanych seriali Sleepy Hollow i <Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. W tym pierwszym jedynym jasnym punktem wydaje mi się do dziś motyw Sandmana (kozacko zrobiony) oraz uroczy akcent głównego bohatera, który jednak nie sprawia, że przestaje on być dokładnie takim mężczyzną, jacy irytują mnie najbardziej. W przypadku drugiej produkcji nie ma za bardzo sensu precyzować, dlaczego nie warto po nią sięgać: ten tytuł składa się z samych braków, od braku akcji, sensu, charyzmy i poczucia humoru począwszy. Pożegnałam się również z serialem Dracula – moje wielkie nadzieje zostały zawiedzione, Jonathan Rhys Myers nie jest w roli słynnego wampira tajemniczy i mroczny, a patetyczny i pretensjonalny. Sceny bez koszuli trochę to rekompensują, ale tylko trochę. Jeden z moich ukochanych aktorów potrafi zagrać niesamowicie nawet drzewo, ale zdarza mu się też być jak drzewo, niestety. Chociaż podejrzewam, że ten serial jest tak drętwy, że nic nie byłoby mu w stanie pomóc. Pasuję na 4. odcinku.
Kilka godzin temu postanowiłam też, że jednak nie, nie wrócę już nigdy do Carrie Diaries, jednego z największych serialowych nieporozumień ubiegłego roku. Jako zagorzały hejter SATC (serial o czterech młodych, atrakcyjnych kobietach, które desperacko starają się udowodnić całemu światu, że nie są starymi pannami i mogą sypiać, z kim chcą – dałoby się to oglądać, gdyby bohaterki nie były kompletnymi kretynkami i miały w głowie cokolwiek innego oprócz facetów) sama nie jestem pewna, czego oczekiwałam, ale chyba po prostu większej ilości mody i mniej teenage drama. Nieco zaskoczyło mnie, iż prequelem SATC został serial dla nastolatek (i to raczej tych młodszych), ale później dotarło do mnie, że przecież przygody dorosłej Carrie też nie wymagają specjalnej dojrzałości od widza. Serio. Nie trawię tego serialu – kiedy oglądałam go przed laty, bawiłam się całkiem nieźle, ale dzisiaj mam wrażenie, że to jedna z najdurniejszych produkcji, z jakimi kiedykolwiek obcowałam. Aha – zawsze uważałam Carrie za rozmemłanego pustaka. 6 odcinków Carrie Diaries wystarczy mi, żeby wiedzieć, że – cytując moja rodzicielkę – z gówna bicza nie ukręcisz.
Nieco mniej radykalnie odcięłam się od New Girl. Problem z tym serialem polega na tym, że jest naprawdę niezły, ale jeśli nie polubi się Jess, oglądanie zamienia się w bardzo przykre doświadczenie. Ja jej nie lubię. Denerwuje mnie od pierwszej chwili i stan ten pogłębia się z odcinka na odcinek – Jess przypomina mi Phoebe z Friends, jedyną bohaterkę, którą bez wahania usunęłabym z obsady. To, co niektórzy określają manem bycia uroczym, ja nazywam byciem niemożebnie wkurwiającym – zarówno w prawdziwym życiu (dwukrotnie mieszkałam z takimi właśnie dziewczynami i dwa razy miałam ochotę popełnić brutalne morderstwo) jak i w świecie filmowej fikcji. Pomimo całej sympatii do chłopaków (może oprócz Nicka) i Cece, poddaję się po 5. odcinku 3. sezonu. Chyba wystarczy.
Once Upon a Time oglądałam na początku z prawdziwą przyjemnością (ten pomysł!) ale po dotarciu do polowy 2. sezonu dostałam psychicznego odpowiednika cukrzycy z powodu nadmiaru slodyczy. Mam ciężką alergię na jednoznacznych bohaterów, a tutaj poza 3-4 postaciami wszyscy są właśnie tacy: ślachetni aż do porzygu. To jak cała mieścina zaludniona klonami Neda Starka. Być może kiedyś wrócę do tego tytułu, ale dopiero wtedy, kiedy ktoś kropnie Mary Margaret (chyba, że już umarła, to powiedzcie mi teraz, zacznę oglądać) – w ostatnim odcinku, jaki widziałam, niby się odgrażała, że teraz przejdzie na ciemną stronę mocy i nie będzie litości, ale takie bohaterki są zawsze mocne w gębie i już wiadomo, że wyjdzie z niej dobrusia księżnisia Śnieżka, wcześniej czy później. Nic też nie poradzę na to, że Jennifer Morrison jest dla mnie aktorką jednej roli (dość przeciętną zresztą, jeśli mam być szczera) i nie potrafię spojrzeć na nią, nie widząc Allison Cameron z House M.D., niezłomnie stojącej na straży moralności i nieskończenie nieznośnej.
Rezygnuję też z Grey’s Anatomy: po 8. sezonach miarka się przebrała, Katastrofa samolotu, utracone kończyny i tragiczne zgony przekraczają granice mojej cierpliwości. Ten świetny serial medyczny konsekwentnie stawał się coraz mniej medyczny i zmierzał zdecydowanie w kierunku telenoweli. Nie wiem jak Wy, ale ja mam dość – do obejrzenia 9. sezonu zbieram się od długiego czasu, dzisiaj dojrzałam do decyzji, żeby go jednak nie oglądać. Wolę zachować dobre wspomnienia o tym tytule. Lubiłam go tak bardzo, że w pewnym momencie sięgnęłam nawet po spin-off, Private Practice i udało mi się dociągnąć aż do 15. odcinka 5. sezonu (na 6 zrealizowanych – więcej nie dałam rady), więc wiecie – Grey’s Anatomy to dobry serial i warto po niego sięgnąć. Trzeba po prostu wiedzieć, kiedy skończyć.
Na sam koniec odpuściłam także dalsze obcowanie z Haven – być może sięgnę po kolejne odcinki jeszcze kiedyś, gdy będzie mi się strasznie nudzić, ale jeśli po dramatycznym zakończeniu 2. sezonu mam głęboko gdzieś, co będzie dalej, to chyba nie jest dobry sygnał. Sama nie wiem, dlaczego tak wyszło – niby wszystko jest z tą produkcją w porządku (chociaż czasami widać, że efekty specjalne robiono w szopie sąsiada), bohaterowie są sympatyczni, ale brakuje mi tu tego czegoś, co sprawiałoby, że MUSZĘ dowiedzieć się, co się stanie i jakie jest rozwiązanie zagadki głównej bohaterki. Szkoda.
Przyznam się Wam szczerze, że gdyby bieżący sezon How I Met Yor Mother nie był ostatnim, rzucilabym to cholerstwo w diabły. Ten rewelacyjny serial zmierza nie tyle ku końcowi, co ku zagładzie i powinien jak dla mnie skończyć się dobre 3-4 sezony temu. Mam nadzieję, że to samo nie stanie z Big Bang Theory, które wciąż daje mi niesamowicie wiele radości – przeżyłam chwile grozy, kiedy pojawiła się Priya i poziom gwałtownie spadł na mordę, ale obecnie mam nadzieję, że twórcom uda się utrzymać kurs. Do wypowiedzenia lojalności prowokuje mnie coraz bardziej South Park, które pomiędzy krótkimi przebłyskami geniuszu oferuje coraz częściej długie okresy żenujących dowcipasów dla nieletnich zbuntowanych – niestety, nie każdy serial może być The Simpsons, które po 25 latach emisji i 25 sezonach wciąż bawi tak samo, jak na początku, nie mając na koncie ani jednego słabego okresu.
Nie wahajcie się więc przerywać w połowie, olewać seriali, które nie spełniają Waszych oczekiwań. Nie ma sensu dawać im szansy „bo może się rozkręcą”. Jesli faktycznie tak się stanie, ktoś da Wam znać. A zaoszczędzony czas możecie wykorzystać na produkcje, którym nie trzeba niczego wybaczać.
A jakie seriale Wy ostatnio porzuciliście?
(grafika: Once Upon a Time)