Jest lato. Znowu.
Kolejny już raz w życiu leżę na brzuchu, nocą, przy otwartym szeroko oknie, słyszę świerszcze gdzieś w oddali, ale może wyobrażam sobie tylko, bo niby skąd w mieście świerszcze? Cieszę się bardziej, ale boli też bardziej, bo latem wszystko jest zawsze trochę bardziej.
Piszę odręcznie, na kawałku papieru wyciągniętym spod stolika – akurat był pod ręką. Dawno już tego nie robiłam: dłoń męczy się szybciej niż kiedyś, pismo traci pozory czytelności, ale koniec końców to bez znaczenia: piszę z siebie i do siebie, nie dbam o formę ani bogactwo synonimów, próbuję tylko uchwycić myśl za gardło, potrząsnąć nią nieco, nadać rozpoznawalny kształt. Na wygładzanie słów będzie jeszcze czas.
Dookoła mnie – bałagan. To moja homeostaza, od home, jak dom, w którym zawsze mam element chaosu. Jak w głowie. Bardziej, bardziej.
Niepotrzebnie poetyzuję rzeczywistość. Powinnam odbierać ją w bieli i czerni, chociaż uwzględniając odcienie szarości, prosto, nie komplikując spraw. Czasami chciałabym odbierać świat bez tej intensywności, nie być bezustannie odurzona, nie balansować na krawędzi. Ostatecznie jestem przecież już dorosła – mówili mi, że to z wiekiem mija, że czas przynosi dystans i ukojenie w tym dystansie, że łatwiej odciąć się i machnąć ręką, powiedzieć sobie to nie ma znaczenia. Powtarzam to często, recytuję jak mantrę, próbuję zaklinać wydarzenia, ale to niewiele zmienia. Wciąż jestem sobą, reaguję przesadnie, jestem ekstrawertyczna i egzaltowana, karmię się dramatem, bo we wszystkim widzę dramat, chociaż niekoniecznie tragedię. Nauczyłam się, że letnie emocje smakują jak ciepłe piwo – zamiast orzeźwiać, otępiają, a upragniony dystans (chociaż daje spokój ducha) paradoksalnie zaburza ostrość widzenia, rozmywa krawędzie. Kiedy patrzy się z oddali, detale stapiają się w niewyraźne plamy i chociaż widać większy plan, niuanse umykają uwadze. A przecież to one przesądzają o wszystkim.
Być może wszystko byłoby łatwiejsze, gdybym nie była sobą. Gdybym na moment mogła wyjść z siebie, ocenić sytuację spokojnie, a potem wrócić i podjąć racjonalne decyzje. Ale – chociaż rozum krzyczy zrób to i ten wysoki głos wwierca mi się w czaszkę z przerażającą wyrazistością – idę za instynktem, pozwalam emocjom rządzić sobą całkowicie.
Z tego powodu palę mosty. Nie daję drugich szans. Lubię ostre krawędzi i jasne sytuacje, lubię rozumieć, co dzieje się dookoła mnie, nawet jeśli to zrozumienie jest tylko iluzją, którą się oszukuję. Przeraża mnie niepewność i grunt usuwający się spod stóp – chociaż nie łaknę już poczucia kontroli, lubię myśleć, że wszystko jest tak, jak powinno być i że mam możliwość dokonania wyboru, że nie jestem tylko jak foliowa reklamówka targana wiatrem przez czyimś domem, nawet jeśli ten widok ma w sobie coś przejmującego. Najczęściej nie jestem w stanie wyjaśnić tego, co dzieje się w mojej głowie, wrażenia i bodźce przepływają swobodnie i doprowadzają do wybuchów. Nie hamuję odruchów, nie walczę ze swoją naturą. Próbowałam. Nie skończyło się to dobrze.
To trochę jak czekanie na rozstajach dróg – jakkolwiek postąpisz, będziesz żałował, bo każdy wybór okupiony jest rezygnacją z czegoś innego. Chcesz wszystkiego, chcesz całego świata i nie wiesz, jak wytłumaczyć, że wciąż wierzysz w możliwość zamknięcia go w dłoni, posiadania na własność i doskonałego pojmowania, nawet jeśli to wszystko ma wydarzyć się tylko w Twojej głowie. Wszystko jest bardziej, tak bardzo bardziej i w nagłym przebłysku świadomości zaczynasz rozumieć z całą ostrością, że na tym właśnie polega samotność: na nigdy niezaspokojonej, palącej potrzebie bycia dobrze zrozumianym, najlepiej bez słów i bez gestów.
Czytałam kiedyś Leibniza i Lebniz powiedział mi, że nie ma absolutnego wglądu w drugiego człowieka: możesz w niego zajrzeć przez okno jego monady, ale kiedy zaczniesz szukać drzwi, przez które mógłbyś wejść, stracisz tylko czas. Empatia, którą w sobie pielęgnujesz i której znaczenie podkreślasz, jest fikcją: nie jesteś w stanie zawiesić na chwilę samego siebie i po prostu być kimś innym, nieważne, jak bardzo starasz się pojąć. Wydaje Ci się, że zrozumiałeś i że ktoś zrozumiał Ciebie, ale zawsze pozostaje margines niewypowiedzianego, którego nie da się zamknąć w zdaniach. Wyrażasz się w nerwowych oddechach i drżeniu rąk, w dreszczu, który przebiega po Twoim kręgosłupie, w pojedynczej łzie spływającej z kącika oka, w spazmatycznym jęku, w euforii i w rozpaczy, kiedy możesz tylko krzyczeć w pierwotny sposób, nie używając słów, wyrzucając z siebie to, co nieuchwytne i amorficzne, zwierzęce. Obce i jednocześnie tak bardzo Twoje. Nie potrafisz wytłumaczyć krzykiem, nie jesteś w stanie dać wglądu w to, co dzieje się w Twojej głowie. Jednak próbujesz. I czasami jest tak, że słowa są źródłem nieporozumień.
Być może właśnie dlatego piszę: pracuję nad słowami i uczę się wyrażać za ich pomocą więcej, niż wydaje się to możliwe. Gonię za precyzją, próbuję wywoływać emocje, chcę je przekazać. Chcę, żebyś poczuł przez moment to samo, co ja czuję teraz, kiedy leżę na brzuchu i słucham świerszczy, które grają mi w głowie. Bardziej. Bardziej. Cyk – cyk.