Konradowi i dziesiątkom innych, wcale nie mniej ważnych ludzi, którzy nie mają blogów. Także Tobie, ale z innego powodu – bo przecież Ci obiecałam, a ja zawsze dotrzymuję takich obietnic
Jestem wdzięczna. To uczucie, chociaż stosunkowo dla mnie nowe – ostatecznie czym jest kilka lat w skali Kosmosu – towarzyszy mi każdego dnia mojego życia, wciąż jeszcze tak krótkiego. I nawet wtedy, gdy jest bardzo źle i coś ciemnego i lepkiego wypełnia mi głowę, to właśnie trzyma mnie przy zdrowych zmysłach. Poczucie jakiegoś długu wobec świata, nie wiem, może „dług” to złe określenie, może lepszym byłoby „zobowiązanie” lub „powinność”. Ja mówię o tym prosto: wdzięczność.
Przeżyłam swoje. Nie wiem, czy to dużo, czy mało. Jedni otwierają szeroko oczy ze zdumienia, kiedy o tym mówię i zarzucają mnie współczuciem. Pytają, jak to możliwe, że wciąż trzymam się prosto, że daję radę wstawać każdego dnia i jeszcze się śmiać, a śmieję się przecież tak często. Inni mówią, że rozumieją, bo sami przeszli przez piekło, że cieszą się, że jakoś sobie radzę, i – uwaga – to „jakoś” jest tu słowem – kluczem. Jeszcze inni mówią o sobie i wtedy to ja nie mogę uwierzyć, że są w stanie żyć dalej i czuję podziw. Myślę wtedy – za Hemingwayem, chociaż uważam go za mizogina i starego pijaka – że człowiek nie jest stworzony do klęski i można go, owszem, zniszczyć, ale nie można pokonać. I czuję się wdzięczna.
Po swojemu
Kiedyś rozumiałam tych, którzy chcieli wszędzie dochodzić o własnych siłach. Którzy nadużywali słów „ja”, „mnie” i „moje” mówiąc o swoich osiągnięciach i celach. Byłam kimś takim. Mając wokół siebie ludzi, których łatwo było wymienić na innych, nie przywiązywałam się przesadnie, walczyłam o przestrzeń dla swoich planów i nie zwracałam uwagi na piętrzące się dookoła trupy, po których beztrosko przechodziłam. Zostawiłam za sobą zgliszcza, obraz pożogi i dogasającej wojny, a raczej wielu małych wojenek. Rany wciąż otwarte i te, które niby się zabliźniły, ale w tych bliznach czasami do dziś tkwi coś paskudnego. Na tyle paskudnego, że niektórzy wciąż odwracają wzrok, kiedy wracam do rodzinnego miasta lub kiedy spotykam ich na ulicach Krakowa.
Rozumiałam kiedyś dobrze to, że najważniejsze to liczyć zawsze tylko na siebie. Nie polegać na innych, bo przecież ci inni mogą zawieść, zranić, dotknąć do żywego, nie wywiązać się z obietnic, zostawić mnie zawieszoną w pustce, kiedy tracę grunt pod nogami. Nie miałam za co być przesadnie wdzięczna – moje życie było przecież trudne, tak bardzo trudne, a ja udręczałam się nim każdego dnia od nowa i marzyłam o dniu, kiedy wreszcie to wszystko się skończy, tak czy inaczej. Chciałam podbić świat. Po swojemu. Sama. Żeby móc powiedzieć któregoś dnia „zawdzięczam to wszystko tylko sobie”.
Strefa komfortu
Żyć samotnie jest jednocześnie łatwiej i trudniej. Trudniej – bo czasami pojawia się uczucie pustki, które niektórych pcha na krawędź okna albo w kierunku otwartej butelki z whisky, do połowy opróżnionej. Łatwiej, bo to uczucie nie trwa tak naprawdę długo i można szczelnie zamknąć się w swojej bańce, nie potrzebować nikogo i przekonać samego siebie, że tak naprawdę jest. Być niezależnym od kogokolwiek i nie pozwalać, żeby komuś zależało. Nie ponosić odpowiedzialności, trzymać na dystans, żyć w swojej bezpiecznej strefie komfortu i nie opuszczać jej wcale, poza tymi krótkimi momentami, kiedy towarzystwo innych wydaje się być niezbędne do zachowania higieny umysłu. Sięgać po ludzi jak po książki na półce albo jogurty w supermarkecie, czytać rozdział lub wypijać parę łyków, odkładać na później lub wręcz wyrzucać bez zbędnej refleksji. Bo kto przy zdrowych zmysłach zastanawiałby się nad tym, jak czuje się jogurt?
Przez tłum płynący ulicami przepływać bez kolizji, zamykając głowę przed światem i dzieląc się swoimi myślami tylko wtedy, kiedy to wygodne. Ale nie dawać zbyt wiele w zamian. Nie pomagać i nie pozwalać sobie pomóc, odrzucać każdą wyciągniętą dłoń, nie ryzykować – nigdy, niezależnie od tego, co się wydarzy. Dla zachowania status quo, podtrzymania homeostazy, opierać się każdej nadchodzącej zmianie i odrzucać ją jeszcze przed przeczytaniem opisu na opakowaniu. Nie przywiązywać się – ludzie przecież zawsze odchodzą. Opuszczają wtedy, kiedy są najbardziej potrzebni. Koniec końców, zawsze zostajemy sami ze sobą w pustym pokoju, z lustrem monitora i być może kotem na kolanach, bo koty są wręcz idealne do zagłuszania tego szmeru w środku. Mali, puchaci oszuści, rozmruczani sprzedawcy iluzji towarzystwa, którzy tak naprawdę nie potrzebują naszej opieki. Za to je właśnie uwielbiamy.
Wyjście ze śpiączki
Pamiętam, kiedy się zmieniłam i kto wywołał we mnie zmianę. Dziś mówię już o tym głośno, ale nie potrafię jeszcze pisać – ostatecznie dbam o to, żeby nie wciągać w piśmie innych w swoje brudne sprawki. Być może tego właśnie potrzebowałam – świadomości, że ktoś rozpaczliwie potrzebuje mnie i tego momentu, kiedy ja też zaczęłam potrzebować. Wszystkie mury runęły, pozwoliłam dotknąć się do żywego mięsa, zrobić sobie krzywdę, wypalić na sobie znak własności, którego do dziś nie umiem całkowicie się pozbyć. W jakiś sposób było to oczyszczające – może te najważniejsze lekcje od życia muszą po prostu boleć i zostawiać ślady, dodawać lat i burzyć światopogląd, nie wiem. Pamiętam tylko, że podnosząc się powoli i z trudem podjęłam decyzję, kim chcę zostać. Zdecydowałam, że wszystko się zmieni.
Zmieniło się. Chociaż protestowałam, dostałam przyjaciół, którzy towarzyszyli mi później przez lata. Byłam wyciągana za uszy z dołków jak biały królik i zawsze ktoś znacząco stukał w zegarek uświadamiając mi, jak wiele czasu tracę, samotnie pokonując przeszkody na trasie zamiast prosić o podwiezienie lub przynajmniej mapę z zaznaczoną drogą na skróty. Nauczyłam się pytać o tę drogę i ludzie odpowiadali mi chętnie, nierzadko odprowadzali kawałek, czasami dołączali i zostawali na stałe. Proszeni o coś, czasami odmawiali, ale jednak częściej dawali jeszcze więcej, oferując coś, o co nie śmiałabym zapytać. Zaskakiwali. Poświęcali swój czas i energię, byli wsparciem, bez wahania oferowali przyjaźń, miejsce w swoim domu, kawę na mieście, długi spacer, nocną rozmowę na Facebooku lub przez telefon. Przede wszystkim jednak byli. Tylko i aż tyle.
Powiesz mi, że mam szczęście, ale ja nie wierzę w takie rzeczy. Żyjemy przecież na tym samym świecie, prawdopodobnie w tym samym kraju, możliwe, że mieszkasz tylko kilka ulic dalej. Mijamy na ulicy tych samych ludzi, być może nawet znasz kogoś, komu ja zawdzięczam tak wiele. Nie wiem, na czym polega różnica. Może po prostu na tym, że nie zrażam się odmowami i dalej mówię „przyjdź, pomóż” z tą samą niezachwianą pewnością, że ktoś się jednak pojawi? Może dlatego, że wierzę w karmę, z którą wreszcie doszłam do porozumienia i mam poczucie jakiejś harmonii w świecie, wiedząc, że wszystko co biorę, oddaję w innym miejscu, przekazuję energię dalej? Może po prostu dlatego, że nie pamiętam o tym, co było złe i przykre, że oddalam te myśli i odcinam się od krzywd, wybaczam dla spokoju swojego sumienia i rzadko chowam w sobie gniew? Nie wiem, ale potwórzę Ci tylko: nie ma czegoś takiego jak szczęście w rozumieniu ślepego losu. Zwłaszcza szczęście do ludzi.
Podziękowania
Mam za co dziękować. Ludziom, do których dzwoniłam z płaczem w środku nocy i którzy odbierali moje telefony. Którzy w środku tej samej nocy przyjeżdżali, czując, że są potrzebni. Którzy zapraszali mnie na obiad, kiedy rozważałam zjedzenie własnej skórzanej kurtki, którzy proponowali mi swoją kanapę, kiedy nie miałam dokąd pójść. Tym, którzy pożyczali mi pieniądze na czynsz i podsyłali zlecenia, żebym mogła zachować godność, którzy pomagali mi szukać pracy i ręczyli za mnie swoim nazwiskiem, którzy przekładali w czasie własne obowiązki, żeby porozmawiać ze mną o bezsensie życia i wybić mi z głowy złe myśli. Którzy po prostu przytulali i czekali, aż skończę wyć do księżyca, którzy przyjechali pochować mojego kota i karmili mnie czekoladą i kazali oglądać głupie komedie, którzy zawsze mieli czas – jeśli nie dziś, to jutro lub za kilka dni – i którzy ratowali mnie z tarapatów, kiedy gubiłam się w obcym mieście. Ludziom, którzy po prostu byli, nawet jeśli dzisiaj ich już nie ma, chociaż przecież większość wciąż gdzieś tam jest.
Paradoksalnie jestem wdzięczna także za te złe momenty, których w ostatecznym bilansie było w moim życiu chyba przecież więcej. Za odmowy, za stanowcze „nie”, za ostre słowa i za wymierzone policzki, za łzy i za bezsenne noce, za rany, które być może nigdy się nie zagoją. To właśnie one nauczyły mnie najwięcej, pozwoliły wyciągać z pokorą wnioski, nauczyły, że walki o wpływy nie mają większego sensu, bo nigdy przecież nie zostanę władcą świata. To ci ludzie dawali mi lekcje: czasami brutalnie i bez skrupułów, innym razem nieświadomie, nie wiedząc nawet, co robią. Dzięki nim zrozumiałam, że czasami lepiej się odciąć i iść przed siebie, dotarło do mnie, ile mam siły i ile potrafię znieść, przewartościowałam wartości i przesunęłam punkty odniesienia. Zmieniłam skalę przeżyć: koniec świata stał się nagle bardzo odległy i abstrakcyjny, wszystko inne zaczęło mieścić się w granicach tego, co można wytrzymać, o ile wystarczająco mocno zaciska się zęby.
Dług do spłacenia
Zdecydowałam, że chcę zostać człowiekiem pierwszego rodzaju: takim, który odbiera nocne telefony kosztem własnego snu, kimś, kogo można prosić bez wstydu o pomoc i do kogo można przyjść bez zapowiedzi, za to z bagażem własnych problemów. Który zarwie noc i zrezygnuje ze swoich planów, kiedy jest potrzebny komuś, kto jest dla niego ważny przynajmniej w ten elementarny sposób, opierający się na instynktownej sympatii. Bo przecież nie jest tak, że mam to we krwi, tak samo jak z natury nie jestem ekstrawertykiem i psychicznym odpowiednikiem ekshibicjonisty: bo przecież w pewnym momencie wybrałam po prostu świadomie, kim chcę być, kiedy zostanę już duża.
Wdzięczność, którą odczuwam, kiedy osiągam kolejne poziomy zadowolenia ze swojego życia, sprawia, że moje sukcesy nie są nigdy tak naprawdę moje. Nie przeszkadza mi to – wręcz przeciwnie. W pewien sposób myślę nawet, że te samotne osiągnięcia nie mają żadnej wartości – nie ma przecież z kim ich dzielić. Są trochę jak medale czy dyplomy, które są zimne i ciążą w dłoni lub pokrywają się kurzem, które pokazuje się innym z dumą i jednoczesną świadomością, że zanudza się w tym momencie gości. Kiedy robię krok do przodu, dzielę się tym z ludźmi, dzięki którym stało się to możliwe, nawet jeśli oni sami nie mają świadomości swojego w tym udziału. Uświadamiam im to. Mówię „dziękuję” i chociaż od dawna deklaruję gotowość rewanżu, wiem, że prawdopodobnie nigdy nie będą potrzebować mojej pomocy. A ja mam przecież do spłacenia coś w rodzaju długu!
Puszczam więc to wszystko dalej, w przestrzeń. Spłacam zobowiązania nie tym, którzy dali coś mnie, ale światu. Chociaż jestem gotowa zrujnować swoje życie tylko dla najbliższych przyjaciół, innym nie odmawiam tego, co sama dostałam. Chcę wierzyć, że ci, którzy byli przy mnie, postawili na dobrego konia. Teraz ja chcę wystawić do wyścigu swoich kandydatów. Być dumna z ludzi, w których wierzę i którzy mogą osiągnąć coś wielkiego, jeśli tylko dostaną szansę i pomocną dłoń, odrobinę wsparcia, czasami jedną dobrą, ważną rozmowę. I wiesz, to dzieje się teraz, na moich oczach. Ktoś mówi mi, że jest ze mnie dumny, słyszę tę dumę w głosie i ja też mówię to tym, w których inwestuję swój czas i zaangażowanie, bo dokonują wspaniałych rzeczy. Lubię myśleć, że mam w tym swój, chociaż niewielki, udział. Wydaje mi się wtedy, że kosmos jest pełen harmonii.
Jestem wdzięczna. Za szanse, za możliwości, za wiarę. Za dobre i złe momenty, za lepszych i gorszych ludzi. Za tych, którzy to właśnie mnie poprosili o pomoc i za tych, którzy pomogli właśnie mnie. Za 26 lat swojego życia. I za te lata, które mam wciąż przed sobą.
Bo przecież mogłabym ich nie mieć.