przyrzekałam nie pisać nigdy o miłości
wolę epatować tanią erotyką codzienną grozą
Mówienie o emocjach jest na czasie. Z ulgą witamy swoiste wybawienie od powściągliwości, wolność w ogłaszaniu, co czujemy. Strach nie jest już powodem do wstydu, wstyd nie powoduje wyrzutów sumienia. Przyznajemy się do lęków, obsesji, dziwnych małych namiętności, do pożądania i do marzeń. Tylko jakoś do miłości jest trochę trudniej, jakby wciąż była zamknięta w ramy określane przez amerykańskie komedie romantyczne, kiczowato plastikowa i pełna cukru.
Co innego, kiedy jest nieszczęśliwa. O tej możemy rozmawiać całymi godzinami, zwłaszcza w internecie. O tym, że boli. Ból jest bardzo na topie. Mówiąc, że cierpimy, odsłaniamy swoją wrażliwość i głębię osobowości. Gorzej, kiedy różowa fala szczęścia zalewa nas od stóp do głów i chcemy być przesadnie radośni, rozsiewać tęczę dookoła i karmić świat opowieściami o tym, jak piękne może być życie. Bo przecież bajki są dla dzieci i gdzieś tam z tyłu głowy mamy wciąż ten cichy głosik, który podpowiada, że lepiej zamknąć usta i na pytanie „co u ciebie?”, odpowiedzieć krótko, nonszalancko wzruszając ramionami rzucić zdawkowe „spoko, jakoś leci”. A cały ogrom uczucia, jaki przewala nam się przez wnętrzności, zamknąć w asekuranckim „spotykam się z takim jednym; zobaczymy, jak będzie”.
Trudno jest mówić o miłości tak, żeby uniknąć niezręczności i przesady. Jeszcze trudniej odzwyczaić się od stosowania ironii. Zdarza się, że nigdy nie dorastamy do tego, żeby przestać się za nią chować. Tak jest łatwiej. Na Facebooku jesteśmy uwięzieni gdzieś pomiędzy słodkimi zdjęciami par trzymających się za ręce i zalewem głupich tekstów pisanych Helveticą na artystycznych zdjęciach a artykułami dla desperatów punktującymi zalety bycia singlem i uwagami na temat rzygania tęczą.
śpię z kotem pod ręką by móc włączyć mruczenie zagłuszyć szmery w sercu
lekarze mówią że to kwestia czasu silne ataki alergii na otoczenie nieuleczalne uczulenie na własny wiek
W takich właśnie czasach żyję. Czasami się mylę i myślę, że kiedyś było lepiej i inaczej, że świat był lepszym miejscem. Potem jednak znowu mam rację i wiem z całą pewnością, że w fenotyp wpisane mamy to, żeby raczej dążyć, niż posiadać i żeby nigdy nie czuć zaspokojenia. Do przodu gna nas głód i to hiobowe poczucie braku, świadomość tego, że coś zostało nam odebrane – nawet, jeśli nie wiemy właściwie, co. Przed oczami mam trójkąt hermeneutyczny i po jego wierzchołkach jeżdżę w koło – och, uwierz mi na słowo: czasami nie jest łatwo.
Od rzeczywistości odrywam się na coraz krócej, pamiętając, że wiąże mnie z nią bardzo krótka gumka. Naciągnięta mocno, ściąga mnie z powrotem w dół i sprawia, że obroża na szyi zaciska mi się jak dławik. Im wyżej wyskoczę, im dalej ucieknę, tym silniej zadziałają prawa fizyki, chociaż nauczyłam się już nie tracić przytomności po uderzeniu o ziemię. Nie ma drogi wyjścia, tak jak nie da się zamknąć oczu i po prostu nie patrzeć, nie widzieć, nie zauważać. Sprzęgnięty z oczami mózg reaguje szybciej, niż zdążę mu tego zabronić: wbrew własnej woli opowiadam się po stronach, konfrontuję, przyjmuję stanowisko. Obojętność wciąż postrzegam jako ostateczny upadek moralności.
Rezygnacja z cynizmu była najtrudniejszą decyzją, jaką podjęłam w życiu. Za każdym razem, kiedy tłumię emocje sarkazmem, dociera do mnie, jak wielkim tchórzem wciąż jestem.