Jesień dojrzała szybko, jak wszystko w tym roku. Następujące jedna po drugiej zmiany nadchodziły niespodziewanie, nie pozostawiając czasu do namysłu. Marzec wybuchał mi w głowie, przeminął kwiecień i maj, przydarzył mi się czerwiec i lipiec, a później sierpień przyniósł nowe i nagle stał się wrzesień. Kiedy ten czas minął – nie wiem, w natłoku wrażeń czułam się tak dobrze, jak nigdy dotąd, pozwoliłam, żeby poniosło mnie we wszystkich kierunkach naraz i wciąż pozwalam, żeby mnie niosło razem z falą, żeby niosło.
I nagle jest wrzesień. Powietrze od jakiegoś czasu pachnie już inaczej: mokro, tajemniczo i jakby ciepło, mimo, że temperatura wiatru spada coraz wyraźniej i ręka jakby bardziej bezwiednie sięga rano po skórzaną pilotkę, chociaż nie dotyka jeszcze zamka. Białe słuchawki w uszach i idę, prawie biegnę, zawsze pomiędzy tutaj i tam, ciągle w biegu, rejestrując w pośpiechu drobne zmiany i akceptując je niemal bez namysłu. Bo tak to przecież już jest. Wiesz?
Kiedy wracam, oddycham głębiej. Chociaż we krwi krąży mi wciąż kofeina, a mózg nie zwalnia, uparty, generując wciąż nowe i nowe idee, nie spieszę się do domu, chociaż nierzadko jest już wtedy ciemno. Kiedy wracam. Jest przecież tyle do zrobienia: coraz większe plany, nowe marzenia kiełkujące błyskawicznie w cele do zrealizowania, ASAP. To jedno z tych wyrażeń, których używam od jakiegoś czasu codziennie, nie chcą marnować czasu na zbyt długie i niezręczne tak szybko, jak to możliwe.
Jest 4.30 nad ranem. Mogłabym zasnąć, ale szkoda mi każdej minuty – tak rzadko ostatnio mam okazję pobyć ze sobą, bez kartki papieru z wypisaną odręcznie listą zadań do zrobienia, bez odhaczania z niej kolejnych kroków, które przybliżają mnie do realizacji założeń. Wiesz, niektórzy wciąż odliczają czas: używają zegarka, zrywają kartki z kalendarza – i jest w tym jakaś urocza nostalgia, rozczulająca wiara w to, że ten czas można naprawdę podzielić na równe, ściśle określone przez SI jednostki. A ja przecież wiem, że to wcale nie działa w ten sposób i że te godziny i dni można kraść lub marnować, dzielić na oddechy lub dzielić je z kimś albo po prostu beztrosko rozdawać, nie oczekując niczego w zamian.
Kraków tonie we mgle. Zauważam to dziś po raz pierwszy od dawna, z całą mocą uświadamiając sobie, że tym razem jest zupełnie inaczej. Nie mam czasu na nostalgię i sentymentalne wycieczki w zakazane rejony nieświadomości, na wynaturzone zabawy z umysłem i sprawdzanie językiem tego mentalnego zęba, który kiedyś bolał tak bardzo, a obecnie trwa w stanie uśpienia, jakby tylko czekał na chwilowy spadek odporności i moment osłabienia woli. Nic z tego. Nie tym razem – tak przynajmniej sądzę, z niezachwianą pewnością zaciągając się głęboko czarnym Djarumem, zlizując z ust słodki posmak goździków. Nie w tym roku.
Pierwszy raz po długiej przerwie uderza zawsze do głowy. Jest głęboki i pełen spokoju, przynosi zapomniane emocje i myśli. Nagle wszystko wraca. Wiesz, to trochę tak, jakbyś miał w głowie to silne wspomnienie z dzieciństwa, kiedy toniesz, zapadasz się pod taflę i dociera do Ciebie, jak potężnym żywiołem jest woda i że nie możesz nic zrobić, tylko opadać coraz niżej i niżej, pozwalasz ciału na bezwład. Na chwilę przed tym walczysz jednak, bijesz nerwowo rękami i walczysz o oddech – to właśnie wtedy uświadamiasz sobie, że już nigdy nie popłyniesz, że ten strach zostanie w Tobie i z Tobą już na zawsze, a każdy kontakt z oceanem będzie wywoływał uczucie paniki, chociaż przecież tak bardzo kochasz ocean. I kiedy w końcu postawisz bose stopy na plaży, w rozsądnym oddaleniu od fali, czujesz się własnie tak, jak ja teraz, kiedy patrzę na prześwitujące przez mleczną mgłę pomarańczowe latarnie i pozwalam sobie na to, żeby zanurzyć duży palec w smutku, którym tchnie miasto, w jego cichej nocnej inercji.
Te 10 lub 15 minut, kiedy palę niespiesznie to czas, w którym pozwalam logice odpłynąć miękko, oddalić się na chwilę. Tracę kontrolę i kontakt z ciepłą rzeczywistością domu, który znam, bo coś we mnie wyrywa się prosto w tę melancholię, mówi mi, że przecież jesień i nostalgia, że przecież tak dawno już nie płakałam i chyba czas na to, nawet jeśli nie mam obecnie żadnego powodu. Zaciągam się mocno, głęboko, dym miesza się z mgłą, wprowadza zamęt w mojej głowie i przez chwilę nie wiem, gdzie przebiegają granice między tym, co oswojone i między nocnym, cichym miastem, które o tej porze jest miastem zupełnie innym, odmienionym.
Nie słyszałam tej nocy świerszczy, chociaż przecież jeszcze wczoraj tu były. Może przeraziła je mgła, wypełniająca przestrzenie między budynkami, a może po prostu pomyliły się, spoglądając w kalendarz i wyprowadziły się o dobę za wcześnie, zostawiając mnie na balkonie mojego mieszkania samotną i zaskoczoną. I tak oto sama – błądzę. Z nieco perwersyjną ciekawością zanurzam stopy, przypominając sobie o cierpieniu i bezwładzie, chociaż cierpienie to takie wielkie słowo i nie lubię, kiedy używa go ktoś poza Herbertem. Bo przecież teraz to nie boli – jest tylko lekkie ukłucie, a potem całe setki ukłuć i znajduję w tym jakąś dziwną przyjemność, za plecami mając w końcu dom znany i dobry i setki równie dobrych myśli, które zgromadziłam w ciągu ostatnich miesięcy. I wiem przecież, że w każdej chwili mogę wstać z krzesła i odciąć się zupełnie, po prostu przestać o tym myśleć. Dlaczego więc siedzę?
Stoję już po kostki we mgle. To coś w środku pamięta dobrze, jak to jest – stracić wszystko, w co się wierzy. I mimo, że było wtedy ciężko, smak tamtych myśli ma w sobie finezyjne nuty, których szczęście nie jest w stanie zaoferować. Ze świadomością, jak wiele mogę tym razem przegrać, chcę jednak wejść głębiej, pozwolić sobie upaść po raz kolejny, poddać się i zapaść pod powierzchnię wody. Bo – nie mów o tym nikomu – jakaś chora satysfakcja płynie z samoudręczenia, kiedy fantazjujesz o umieraniu i rozkładzie. Dlaczego wciąż tu siedzę, skoro dawno skończyłam już palić, zdusiłam czarny, wąski walec w przepełnionej popielniczce?
To trochę jak sen, nie-sen. W płynący z oddali szum przejeżdżających z rzadka samochodów wplata się z trudem rozpoznawalny dźwięk. Strzępy melodii i niemożliwe do rozróżnienia słowa, bez wątpienia śpiew, chociaż trudno orzec, czy pochodzący z płyty czy z gardła zabłąkanego w tych rejonach wariata, bo któż inny mógłby śpiewać we mgle o 4.30 nad ranem? Chociaż pachnie to absurdem i przeraża, nie da się nie słuchać, nie usiłować wyłapać tych dźwięków i trudno wygrać z tą chęcią, która każe wejść w mgłę i zgubić się doszczętnie, zanurzyć się razem z głową i zatonąć na nowo. Bo wiesz, wspomnienia o tym, jak było ciężko, zdążyły już wyblaknąć, ale wciąż pamiętam, że we mgle nie ma czasu i ta świadomość koi w kuszący sposób, pociąga w znane-nieznane, zachęca do ryzyka.
I w końcu podejmuję decyzję: tym razem zbyt wiele jest do stracenia. Po prostu wstaję, wciągam krzesło do środka, cicho zamykam za sobą drzwi balkonu i znowu jestem w domu. Wychodzę z kuchni spokojnie, nie oglądając się za siebie, siadam i zaczynam pisać to, co pojawiło się w mojej głowie, kiedy balansowałam na krawędzi mgły gdzieś pomiędzy manią i depresją. Przez moment.
Chwilę później zaczyna padać deszcz i myślę sobie, że świerszcze – cwane bestie – wyczuły po prostu pismo nosem i znalazły na tę noc jakąś bezpieczną przystań. Wciąż liczę na to, że jeszcze się spotkamy. W inną, cieplejszą noc.