Gdzieś pomiędzy Warszawą i Krakowem budzę sie nagle, szarpnięta niespodziewanym wstrząsem. Śniło mi się, że spadam lub może samochód zahamował nieco za ostro, nie wiem, nie ma to większego znaczenia. Leżę na plecach na tylnym siedzeniu, rzucam wyzwanie przepisom drogowym i zasadom BHP – jeśli mam umrzeć, to chcę, żeby stało sie to nagle i we śnie.
Odchylam lekko głowę – wyobraź sobie pozycję, w której się znajduję – w oknie nade mną widzę miriady gwiazd, niebo jest ciemne, bezchmurne, wciąż mam goraczkę, otulona wełnianym swetrem i otumaniona lekko pseudoefedryną czekam, aż nastanie dom.
I myślę. W drodze jest zawsze zbyt wiele czasu na myślenie. Zaczęłam czytać Kerouaca i teraz jest we mnie znowu ten głód: żeby rzucić wszystko i ruszyć przed siebie, a wspomnienie Łukasza zaciagajacego sie czekoladowym tytoniem na drewnianym tarasie w niedzielny ranek i opowiadającego o tym, że warto pokonać w sobie strach, nie wychodzi mi z glowy.
Mówię sobie, że to kwestia priorytetów. Przecież wiem, czego chcę: kocham tak, jak jeszcze nigdy dotąd, każdego dnia z przyjemnością wstaję do pracy, widzę siebie w różnych miejscach za 3, 4, 5 lat. A jednak z tyłu głowy noszę wciąż to, co prawdopodobnie nie odejdzie nigdy: pragnienie, żeby nie posiadać nic i żeby być znikąd, żeby żyć na marginesie systemu, żeby odrzucić i przekreslić jednym zdecydowanym ruchem wszystko to, co obecnie mnie określa.
Nie żałuję niczego poza zmarnowanymi okazjami. Momentami, w których byłam zbyt wielkim tchórzem, żeby rzucić na szalę wszystko i zaryzykować przyszłością. Nie jestem dumna z osiągnięć, wyróżnień, o większości nie chce mi sie rozmawiać; nie potrzebuję dyplomu, nie zbieram dowodów uznania, nie przechowuję publikacji i nagród. Do tego wszystkiego nie potrzebowałam odwagi: nie musiałam przełamywac swoich lękow, nie bałam sie spróbować. Zwycięstwa nad własnym lenistwem nie uważam bynajmniej za powód do chwały, ciężka praca przydarzała mi się w tym kontekscie zbyt rzadko, by o niej wspominać.
Rzeczy, które przychodzą zbyt łatwo, nie mają wartości. Pamiętam, kiedy przełamałam w sobie lęk przed odtrąceniem – wcześniej panicznie bałam się dotykać ludzi, unikając powitalnych przytuleń i pocałunków powtarzałam w głowie jak mantrę, że przecież ktoś może sobie tego nie życzyć, że może nie życzyć sobie kontaktu ze mną. Do dzis słyszę ten glos – najczęściej z nim wygrywam, chociaż ostatnio znowu idzie mi jakby gorzej. W dalszym ciągu rzadko dotykam innych jako pierwsza.
Pamiętam momenty utraty kontroli. Spontaniczne zrywy, szaloną miłość od pierwszego wejrzenia, przygody o złym i dobrym finale, wszystkie te momenty, kiedy byłam niepoprawna, niestosowna, nieprzyzwoita, kiedy robiłam rzeczy, których robić nie wolno lub nie wypada, o których nie mówi sie głośno, które tak wielu mieli tylko w głowie w postaci małych fantazji o lekkim zabarwieniu erotycznym w zaciszu urządzonego w IKEI mieszkania. Jestem dumna z każdego momentu, w którym stałam w opozycji do świata, którego w rzeczywistości nienawidzę z całego serca, chociaż tak dobrze sobie w nim radzę. Cóż mogę powiedzieć – niektóre doświadczenia uczą błyskawicznej adaptacji do rzeczywistości zastanej.
Jestem dumna z tych momentów, kiedy zamiast planować karierę, leżałam na trawie z Baudrillardem i intratne zlecenia przechodziły mi koło nosa. Jestem dumna z tego, że tańczyłam na barze i że przyjmowałam rzucane wyzwania, że bawiłam się do upadłego i że doznawałam euforii. Bo właśnie to było dla mnie trudne, to właśnie tego musiałam się nauczyć.
Może to wyjaśnia, dlaczego nie ma we mnie za grosz wstydu. Może właśnie dlatego, kiedy słyszę „dorosłaś” (a słyszę to ostatnio tak często, zbyt często), czuję z jednej strony spokojną akceptację stanu rzeczy, z drugiej – nieprzebrany smutek.
I wtedy rodzi sie bunt. Nie przeciwko dorosłości, ale wbrew jej stereotypowi, bo przecież nie po to stałam się pełnoletnia, żeby ktoś mowił mi, co wypada. Czasami czuję niepokój, że któregoś dnia obudzę się w mieszkaniu pełnym białych mebli do samodzielnego montażu, prosto z taśmy fabryki snow: witamy w raju aspirującej klasy średniej, która tak bardzo lubi patrzeć z góry i gardzić tymi, którzy nie mają przyszłości, chociaż jednocześnie zdarza jej sie budzić z mokrego snu o wolności, potem przeglądać zdjęcia z egzotycznych plaż na blogach podróżniczych, a po powrocie z wczasow all inclusive zastanawiać się, dlaczego zrobione fotografie nie mają w sobie tej dzikiej drapieżności i tajemniczego piękna.
Myślę wtedy, ze chciałabym być wyłączona poza nawias. Kiedy słyszę o hierarchii społecznej, przekornie ciągnie mnie w dół, nie do góry.