Powiedziałeś mi kiedyś, że robię to źle. Że nie da się żyć tak, jak żyję i że przyjdzie dzień, kiedy to do mnie dotrze. Że jeszcze zobaczę, że świat mi jeszcze pokaże, że przyjdzie moment, kiedy odbiję się od ściany i w końcu nabiorę pokory. Ty to wiesz, prawda? W końcu już dawno nauczyłeś się trzymać głowę nisko, chociaż tak wiele mówisz o wolności.
Poświęcanie snu i narażanie ciała na dyskomfort nie sprawia mi już przyjemności. Świadomie wybieram nie przesadzać, wracać do domu o rozsądnej porze, wysypiać się zdrowo i poddawać miękko rutynie nowego tygodnia. Soboty spędzam zwykle w ciszy, z dobrą książką lub laptopem, prowadząc niekończące się rozmowy, na które w dni powszednie nie zawsze mam czas – ten spędzony ze sobą staje się świętem, małym, ale ważnym, które przypomina mi nieustannie o tym, jak szybko mijają kolejne lata.
Chociaż, prawdę mówiąc, wcale nie aż tak szybko. Im ciaśniej wypełniam godziny zadaniami, tym mniej ich tracę, a miesiące nie uciekają niepostrzeżenie, zdają się rozwijać w rozsądnym tempie, dając mi nawet czasami chwilę oddechu. Dużo pracuję. Być może nawet za dużo. Może przez to, że wciąż nie mam jeszcze domu, do którego chciałabym się spieszyć, nie muszę nakarmić kota i w drzwiach nie wita mnie najczęściej zupełnie nikt. Po co więc? Lubię być w tej pętli, w stanie bezustannego pobudzenia, generować myśli z prędkością karabinu maszynowego, przetwarzać dane, robić rzeczy.
A Ty mówisz mi, że któregoś dnia się wypalę. Być może. Podejmę to ryzyko. Przeczytałam kiedyś, że najlepiej żyć szybko i umierać młodo i chociaż zmieniło się tak wiele, te słowa mam wytrawione już pod czaszką. Chociaż balansuję coraz zręczniej, unikając zbędnego stresu, wciąż częściej tańczę na linie niż idę szeroką, wygodną ścieżką. Może właśnie dlatego nie mogę zawrócić i może właśnie dlatego, chociaż nie planuję odchodzić przedwcześnie – już nie – żyję mocno i szybko, żyję bardzo.
Odkąd wiele lat temu zaprzyjaźniłam się z Sartrem, nie opuszcza mnie lęk przed brakiem immanentnego sensu – zwłaszcza jeśli mowa o immanencji w ujęciu kantowskim. Mam tendencję do mówienia tak, jakbym wiedziała, o co chodzi – mądre wyrazy i zwroty brzmią tak dobrze, lubię ich smak na języku i mam niemałą przyjemność z tego, że udaje mi się umieszczać je we właściwym kontekście, przynajmniej zazwyczaj. To trochę jak zabawa klockami – po prostu lubię mieć te najlepsze i składać je w zastanawiające układy znaczeń, tak jak zastanawia mnie różnica między tym, co transdcendentne i transcendentalne. W życiu nie widzę celu: pozostają mi więc słowa. Chciałabym móc dotknąć i przytknąć czubek języka, ścisnąć w dłoni i poczuć zapach, tak trudno bywa mi pogodzić się z tym, że może istnieć coś, co wykracza poza empirię, a co gorsza – poza logikę.
Jest taki punkt, w którym to wszystko się splata. Faktycznie docieram do ściany i tam, gdzie radzisz mi rozpocząć mozolną wspinaczkę, zamykam po prostu oczy i biorę rozbieg. Lubię to ryzyko i lubię ten moment, kiedy jednak się udaje i kiedy spadam miękko jak kot na cztery łapy, gratulując sobie decyzji o zawieszeniu na moment zdrowego rozsądku, podążania za intuicją. To ona zawsze mówi mi, że jakoś będzie, bo przecież zawsze musi być jakoś: w pogoni za czymś więcej, bezustannie poszukując tego, co wykracza poza mnie, czuję sie powodowana pragnieniem nadania sobie sensu, więc nadaję – każdego dnia od nowa, każdego dnia coraz bardziej.
Chociaż zaczęłam wierzyć w niektóre rzeczy, wciąż nie wierzę w to, że są fortece, których murów nie da się sforsować. Nie chcę wierzyć w to, że nie da się już bardziej, że nie jestem w stanie, że nie podołam. Bo koniec końców najbardziej przeraża mnie perspektywa utraty życia lub zdrowia – własnego i cudzego, bo przecież mam w sobie wciąż wolę przetrwania i przecież tak bardzo nienawidzę uczucia bezsilności. Konsekwentnie odmawiam akceptacji tego stanu, ale chyba własnie z szacunku dla tego, czego pokonać nie jestem w stanie, nigdy nie pozwalam sobie wmówić, że coś jest niemożliwe. I chociaż rozumiem ideę słabości, swoją własną się brzydzę. Ze swoją własną staram się wygrywać. Chociaż nie muszę niczego udowadniać, chcę być bezustannie lepszą wersją samej siebie, nie patrzeć pobłażliwie na swoje porażki, tylko wyciągać z nich wnioski. Wybaczać sobie, ale nie zapominać, bo bycie po prostu sobą to dla mnie za mało – równie dobrze mogłabym zwinąć się w kłębek zaraz po porodzie i czekać na śmierć, czekając, aż ktoś lub coś ześle na mnie poczucie wiekszego sensu. Nie mogę być szczęśliwa stojąc w miejscu jak kamień, dając się nieść prądem jak martwa ryba.
Widzę ludzi, którzy dokonują rzeczy wielkich. I kiedy umieram, myślę tylko, że tym, co różni ich od reszty, jest wymaganie od siebie samych zawsze więcej niż od otaczającego świata, niechęć do patrzenia przez palce na własne słabostki i zahamowania, do nadmiernej wyrozumiałości wobec własnych ograniczeń, którą niektórzy chcą nazywać pokorą wobec życia: akceptacją rzeczywistości zastanej. Wszystko dlatego, że ktoś wmówił Ci kiedyś, że świata nie zmienisz – po co więc miałbyś się starać? Myślę wtedy, przywołując fazę nastoletniego buntu, że Nietzsche miał jednak trochę racji, o ile nie czyta się go dosłownie i o ile szuka się esencji: człowiek posiada duszę niewolnika i dlatego człowieka należy w sobie zabić.
Spójrzmy sobie w twarz. Jesteśmy Hiperborejczykami – wiemy dostatecznie dobrze, na jakim ustroniu przyszło nam żyć. „Ani lądem, ani wodą nie znajdziesz drogi do Hiperborejczyków”: wiedział to o nas już Pindar. Po drugiej stronie Północy, lodów, śmierci – nasze życie, nasze szczęście… Odkryliśmy szczęście, znamy drogę, znaleźliśmy wyjście z całych tysiącleci labiryntu. Kto znalazł je jeszcze? – Może nowoczesny człowiek? „Nie umiem wyjść ani wejść, jestem wszystkim, co nie umie ani wyjść, ani wejść” – wzdycha nowoczesny człowiek… Na tę nowoczesność byliśmy chorzy – na gnuśny pokój, na tchórzliwy kompromis, na całą cnotliwą nieczystość nowoczesnego „Tak” i „Nie”. Owa tolerancja i largeur serca, która wszystko „wybacza”, bo wszystko „pojmuje”, jest dla nas niczym sirocco. Żyć pośród lodów raczej niż pośród nowoczesnych cnót i innych wiatrów południowych!… Byliśmy dostatecznie dzielni, nie oszczędzaliśmy ani siebie, ani innych: długo nie wiedzieliśmy jednak, dokąd zmierzamy ze swą dzielnością. Sposępnieliśmy, zwano nas fatalistami. Naszym fatum była pełnia, napięcie, spiętrzenie sił. Łaknęliśmy błyskawicy i czynów, pozostawaliśmy jak najdalej od szczęścia słabeuszy, od „poddawania się…” Burza szalała w naszym powietrzu, natura, którą jesteśmy, zaciemniła się – albowiem nie mieliśmy żadnej drogi. Formuła naszego szczęścia: „Tak”, „Nie”, linia prosta, cel…
/F. Nietzsche, „Antychrześcijanin”/
Brak mi tej pokory. I wciąż nie wierzę Ci, gdy mówisz, że jeszcze zobaczę. Gdy pytasz mnie po co, nie muszę szukać długo odpowiedzi: życie, które nie jest naznaczone celem, jest dla mnie życiem zmarnowanym.