Od pewnego czasu sporo myślę o śmierci, tak po prostu. To wdzięczny temat do snucia refleksji, do wygłaszania wewnętrznych monologów – nie trzeba martwić się o nadmiar patosu, rozważać, czy nie przekracza się granic. Myślę sobie, że ma to chyba jakiś związek z dorastaniem – zastanawiam się tylko nad nomenklaturą: kiedy właściwie przestajemy dorastać, a zaczynamy się starzeć? Dlaczego nie możemy być jak owoce, dojrzewać aż do śmierci i odchodzić w pełni chwały, na moment przez szybkim obróceniem się w zgniliznę i popiół?
Ostatnio niepostrzeżenie dokonała się we mnie jakaś przemiana: zostałam panią Magdą. Chociaż przybliża mnie to trochę do umierania, wciąż nie widzę zmian w lustrze. Dbam o siebie bardziej i śpię dłużej, z jeszcze większą niż kiedyś przyjemnością celebruję samotność – do tego stopnia, że 27. urodziny spędzałam w ciszy, celebrując spożywanego solo burgera, a następnie brak towarzystwa na siedzeniu obok w kinowej sali. Lubię te momenty, kiedy zostaję sama we własnej głowie i rozmawiam ze sobą. Zabawiam się wówczas konwersacją i wściekam na siebie, kiedy nie mam racji, gdy wygaduję bzdury. Fantazjuję o tym, co zrobię i jak to osiągnę, snuję niecne plany objęcia władzy nad światem.
Czasami jadę autobusem i odtwarzam w głowie fragmenty przemówień generała Andersa do II Korpusu Polskiego pod Monte Cassino. Potrafię sama sobie wycisnąć łzy z oczu, wzruszyć się wielkimi słowami. Sam rozumiesz – praca, pewne rzeczy nie pozostają bez wpływu na życie osobiste i na tory, po których biegną moje myśli. Ścigają się ze sobą, wariatki, nie patrząc zupełnie pod nogi. Biegając, zabiegają o moją uwagę, o prawo do głosu.
Innym razem idę przed siebie, w słuchawkach niby Bartók, ale pod czaszką mam tylko Modern Talking i pamiętam – sama nie wiem czemu – że matka Bebe B. z książki Musierowicz o tym samym tytule miała popiersie Béli, chyba na fortepianie i właśnie dlatego kupiłam nuty do „Tańców rumuńskich” i planowałam takie samo popiersie stawiać na regale z książkami. Czy chciałam zostać matką Beaty Bitner, Józefiną? Zawsze byłam wielką fanką bycia pretensjonalną do granic możliwości.
Kiedy miałam 6 lat, wiek, który osiągnęłam miesiąc temu, wydawał mi się odległy i godny szacunku. Dekadę później wciąż sądziłam, że to już dorosłość, że człowiek osiąga stan równowagi, wie, czego chce, nie miewa wątpliwości. Chociaż w pewnych kwestiach się nie myliłam, to właśnie wiek podpowiada mi, jak bardzo zmieniły się czasy. Pozwalają nam być wciąż programowo niedojrzałymi, wskazują furtkę w postaci etykietki „millenials”, przyjmują na wiarę, że kiedyś się ogarniemy.
Mówią do mnie pani Magdo! i czuję się wtedy taka duża, jak dwadzieścia siedem i trochę kolorowych kredek albo dwie i pół nogi od drewnianego stołu. Być może czas – naprawdę lubię w to wierzyć – zależy tylko od punktu odniesienia, bo przecież nie czuję się starsza, z wiosny na wiosnę jestem po prostu coraz bardziej.
Co roku wydaje mi się, że wiek, który osiągam, to ten najlepszy i złoty. Korci mnie czasem, żeby poprosić głośno, zacząć się modlić o to, żeby ktoś zatrzymał czas i pozwolił mi zostać tu, gdzie jestem, zawsze jednak ten moment mija szybko, kiedy dochodzi do mnie, że najlepsze przecież dopiero przede mną. Dlaczego miałabym w to nie wierzyć? Ze wszystkich szalonych, głupich rzeczy, które chciałam zrobić za młodu, zostało mi już tylko kilka pozycji na kartce i myślę coraz częściej, że może czas na nową listę i krok naprzód, na określenie nowych priorytetów.
Powtarzam to często: ludzie się nie zmieniają. Być może właśnie dlatego nie jestem fanką rozdawania drugich szans na prawo i lewo, chętniej inwestuję swoją uwagę w dawanie szans pierwszych tym, którzy zdradzają potencjał. Wierzę, że wybacza się przede wszystkim dla siebie, po to, żeby spać spokojnie i uwolnić się od żalu, a cudowne metamorfozy możliwe są tylko w bajkach. Wiesz – tak zupełnie między nami – zdradzę Ci, że uważam, że jestem złym człowiekiem: ostatecznie potrafię czerpać przyjemność z cudzego cierpienia. Od tych, których potępiam, odróżnia mnie jedynie to, że trzymam swoje instynkty na wodzy i nie pozwalam sobie czuć gniewu. Moralność postrzegam jako kwestię dobrowolnego wyboru, a nie kaganiec przyzwyczajeń: w pewnym sensie myślę, że panowanie nad tendencją do zła jest rzeczą większą, niż wrodzona skłonność ku dobru.
Mijane na schodach dzieci mówią mi dzień dobry i memento mori, wszyscy umrzemy, myślę do siebie i przed oczami mam swoje błękitne sukienki, które nosiłam 20 lat temu, kiedy wydawało mi się, że schody są takie duże, a ja taka mała, a mijani po drodze ludzie są martwi w środku i tacy starzy, że nie rozumieją już, jak to jest, doświadczać świata każdym nerwem, każdą komórką ciała.
A przecież tak naprawdę nic się nie zmienia. To tylko odliczanie do zera trwa jakby trochę dłużej.