Nowa rewolucja przemysłowa: wywiad z Dominiką Słowik, autorką książki „Atlas: Doppelganger”
Już po przewróceniu kilku stron wiedziałam, że chcę z nią porozmawiać. Dominika Słowik, autorka głośnego debiutu „Atlas: Doppelganger” budziła we mnie sporo emocji – od lekkiej zazdrości, którą czuję zawsze, kiedy bardziej ogarnięci ode mnie rówieśnicy publikują książki, poprzez spontaniczne wybuchy miłości i nostalgii wywołane lekturą aż po całkowicie zasłużony podziw. Kiedy wydawnictwo Znak umożliwiło mi to spotkanie, nie wahałam się ani chwili.
Na końcu tekstu znajdziecie konkurs – macie jedyną niepowtarzalną okazję, aby zgarnąć egzemplarz „Atlasu”… z autografem autorki i dedykacją!
W LUSTRZE NIEPOKOJU
Dlaczego Doppelganger? Skąd pomysł na taką właśnie książkę? Z informacji, które znalazłam w sieci, wynikało, że tak miał brzmieć tytuł Twojej pracy dyplomowej.
Dominika: To niesamowite, jak moje wypowiedzi w ciągu kilku zaledwie tygodni ewoluują i zaczynają żyć własnym życiem, zmieniają całkowicie sens. Napisałam tę książkę w czasie, w którym powinnam była pisać magisterkę. Przeznaczyłam na to kilka miesięcy, ale potem, kiedy już skończyłam, napisałam także pracę magisterską i chciałam tylko powiedzieć, że ją mam (śmiech). Wszędzie spotykam się z komentarzami w stylu „nie ma magisterki, ale napisała książkę”. Ale mam, kurcze! (śmiech).
Podstawowe znaczenie doppelgangera to sobowtór, mroczny bliźniak – tak funkcjonuje to w kulturze; definicja zamieszczona na początku książki nie została zaczerpnięta jednak z żadnego słownika, napisałam ją sama w formie hasła słownikowego. Doppelganger został tam ujęty jako forma typowego ludzkiego niepokoju: coś, co nas męczy, czego nie potrafimy zdefiniować. Być może rodzaj Weltschmerzu, chociaż nie lubię używać tego określenia w tym kontekście, kojarzy mi się bardziej z biernością, bezczynnością, może nawet trochę gnuśnością – szukałam czegoś, co oddawałoby stan niepokoju, który pcha nas do przodu, który powoduje, że podejmujemy działanie.
Na poziomie samej fabuły doppelganger, czyli podwójność, jest wskazówką do odczytania tej historii – tytuł nie mógłby być zatem inny. W „Atlasie” mamy nie tylko dwie bohaterki, czyli narratorkę i Annę, ale pojawia się też dwóch dziadków. Jeśli ktoś nie czyta uważnie, może przegapić moment, kiedy cała fabuła zostaje spięta klamrą i następuje rozwiązanie. Dziadek mieszkający na opustoszałym, popadającym w ruinę blokowisku nie jest tym samym dziadkiem, który umiera na końcu książki. Te dwie postaci przekazują sobie w miarę upływu akcji informacje, a nawet tożsamość, być może nawet jeden drugiemu tożsamość kradnie – tę decyzję musi podjąć czytelnik. W tym kontekście doppelganger jest przede wszystkim kluczem do interpretacji.
Co było najpierw: dziadek i jego historia, czy pomysł na fabułę wykorzystującą motyw doppelgangera?
Doppelganger pojawił się mniej więcej w 1/3 książki. Na początku były to historie blokowe opowiadane równolegle z przygodami z morskich podróży: miały nieco wyspowaty kształt, trochę jak rozsypane elementy układanki, które chce się w jakiś sposób połączyć, ale które jeszcze nie układają się z spójną całość. Dopiero, kiedy zbierałam te wszystkie kawałki i zauważyłam, że zaczyna to zmierzać w dobrą stronę, zaczęłam pracować nad spójnością fabuły. Wszystkie klocki wpadają na swoje miejsce dopiero w ostatnim akapicie – jeśli ktoś przeoczy, cała historia może wydać się pozbawiona sensu.
Właśnie – do momentu, kiedy pojawia się Sadowski, „Atlas” jest jak strumień świadomości, swobodny zapis luźnych, niezwiązanych ze sobą opowieści. W jakim stopniu miałaś zaplanowaną fabułę i zakończenie, przebieg akcji, kiedy zaczynałaś pisać? A może to był po prostu naprawdę strumień świadomości?
Wątek Sadowskiego był precyzyjnie zaplanowany, natomiast te elementy opowieści, które mają charakter bardziej, nazwijmy to, ziarnisty, anegdotyczny, można dowolnie przerzucać w toku narracji – nie wymagają spójności. Książka nie powstawała chronologicznie tak, jak teraz się ją czyta – różne fragmenty powstawały stopniowo i później w czasie redagowania zamieniałam je miejscami, cięłam na kawałki. Kiedy już miałam komplet, nastąpiły spore przetasowania.
PRZESTRZEŃ I CZAS
Jestem z tego samego rocznika co Ty, w dodatku z bliskiej okolicy, bo z Gliwic. Zastanawiam się, na ile to, o czym piszesz, wynika ze specyfiki tego rejonu, a na ile jest uniwersalnym doświadczeniem pokoleniowym. W „Atlasie” pojawiają się postaci i zdarzenia związane z górnictwem, które są na pewno typowe dla zagłębia przemysłowego, ale też detale takie jak Maryjka losowana po mszach i zabierana przez dzieci do domu.
Dominika: Wylosowałaś kiedyś? (śmiech)
Tak. (śmiech)
I co? (śmiech)
Wiesz, nie rozwaliłam jej o podłogę, jak Anna… (śmiech). Ale pamiętam, że trafiło mi się chyba nawet kilka razy!
Ja nigdy nie wylosowałam…
Jesteś szczególnym typem obserwatora. Skupiasz się na detalach, nie na holistycznym ujęciu. Pokazujesz punkty, które spajają rzeczywistość – domyślamy się, że gdzieś tam w oddali jest tło tych wydarzeń, ale tak naprawdę świat, który malujesz, to suma ogromnej ilości drobnych elementów. To fascynujące, bo tak jak mówisz – w którymś momencie życia zaczynamy postrzegać rzeczywistość jako całość, nie pochylamy się już nad każdą drobnostką. Przestrzeń jest oswojona, detale zaczynają się stapiać i tworzyć kosmos.
Ta wizja jest przez to mocno przekłamana: decydujemy się na jakąś wizję świata, ale przecież jest ona subiektywna. Wyobrażamy sobie, że to właśnie jest prawda, ale w rzeczywistości to tylko nasze postrzeganie.
Przywołujesz konkretne sceny, jak jeden z moich ulubionych fragmentów o piciu wódki tak, aby nie zamoczyć wąsa, z ustami ułożonymi w idealne kółeczko. Zapadły Ci w pamięć takie obrazy?
Pamiętam je chyba lepiej niż konkretne wydarzenia – drobne detale, które powtarzały się regularnie w otoczeniu, rytuały. Rytuał chodzenia na groby na Wszystkich Świętych, rytuał imienin, rytuał bożonarodzeniowy… Rzeczy, które występowały cyklicznie i miały pewne cechy wspólne, jestem przekonana, że wiele z nich w 80% polskich domów wyglądało tak samo. Z jednej strony było to przyjemne, bo nostalgia jest miłym uczuciem, z drugiej – przerażająco wręcz łatwe do napisania.
W „Atlasie” mamy lukę pokoleniową: są narratorka i Anna oraz dziadek, pomiędzy nimi – grupa nieobecnych dorosłych bez imion i twarzy, zbiorcze „matki”, „ojcowie”. Nie są obecni w narracji. Na ile jest to dla Ciebie znaczące: brak dialogu między kolejnymi pokoleniami, jakbyś sugerowała, że świadomość bohaterek mocniej kształtuje dziadek niż ich rodzice?
To jest ważne, ale nie tylko dlatego, że dziadek mocniej kształtuje bohaterki. Pośrednie między nimi pokolenie, pokolenie rodziców, nie miało prawa się tam pojawić, było zbyt mocno uwiązane do rzeczywistości, która właśnie nadchodziła. Obecność postaci z tych czasów rozbiłoby koncepcję mityczności tego świata, wymusiłoby konieczność wprowadzenia bardziej realistycznych wątków. W efekcie schemat legendarności zostały bezpowrotnie zniszczony. Z drugiej strony pojawienie się dorosłych sprawiłoby, ża zagubiłaby się paralelność i podwójność przedstawionej relacji między dziećmi i dziadkami. Dzieci mają nieco bezczasowe postrzeganie świata, a starsze osoby nie są infantylne, broń Boże nie o to chodzi, ale ich ogląd rzeczywistości jest w jakiś sposób kompatybilny z tym dziecięcym.
Wykluczasz z opowieści to pokolenie, które jest osadzone w zakończonej już w powieści epoce. Pokolenie ukształtowane przez komunizm. Na ile nieprzypadkowe jest to, że dziadek, mentor bohaterek, reprezentuje czasy jeszcze sprzed tego okresu, ludzi, którzy pamiętali wolną Polskę, czasy wojny i po raz kolejny doświadczają wyzwolenia?
Pokolenie nieobecnych rodziców to to, które lata 90. brało na swoje barki. Biznesmeni, założyciele firm, ministrowie, ci, którzy stracili pieniądze po denominacji – wszyscy mają żywe, gorzko-słodkie wspomnienie tamtego czasu i nie chciałam porywać się na opisanie tego, bo nie pamiętam tych wydarzeń. Uważam, że jest to tak trudny, bolesny i jednocześnie ważny moment naszej historii, że jeśli ktoś podejmie się opisania tego z perspektywy ówczesnego trzydziestolatka, stanie przed naprawdę wielkim wyzwaniem. Varga pisał trochę na ten temat w „Nagrobku z lastryko” – część książki jest o wychodzeniu z lat 90., przy czym u niego to tylko punkt wyjścia do innej historii.
GENERACJA NIC, GENERACJA WIELE: POKOLENIE BEZ MANIFESTU
Na pewno wiele osób Cię o to pyta, ale ja też muszę: ile jest Ciebie i Twojej przeszłości w „Atlasie”?
To jest dla mnie naprawdę interesujące – odkryłam, że my chyba naprawdę nie lubimy fikcji. A może jej nie akceptujemy? Każdy chce wiedzieć, które z przedstawionych w książce wydarzeń są prawdziwe, podczas gdy praktycznie żadna z tych rzeczy naprawdę sie nie wydarzyła – nie miałam koleżanki, która rozbiłaby figurkę, nie wiem nawet, czy którakolwiek z nich wylosowała kiedykolwiek Maryjkę w kościele (śmiech). Na poziomie uniwersalnym przedstawione są tu rzeczy, które faktycznie zaobserwowałam i pamiętam, pewne zwyczaje i tradycje, procesy i zachowania. Ale nie są to moje wspomnienia z dzieciństwa, żadna z postaci nie jest alter-ego ani moim ani nikogo, kogo osobiście znałam. Fascynujące, że wręcz domagamy się tego, żeby jednak tak było, szukamy podparcia tej fikcji, jakby sama w sobie przestała być ona dla na pełnowartościowa. Sama jestem fanką polskiego reportażu – zawsze zachowywał wysoką wartość, a ostatnio jest tylko lepiej i lepiej i pojawia się mnóstwo dobrych książek – ale czy nie jest trochę tak, że cenimy go trochę aż za bardzo i oczekujemy, że fikcja też będzie w jakiś sposób reportażem?
Może to kwestia tego, że brakuje nam, wychowanym w latach 90., manifestu pokoleniowego? Myślałam o tym sporo ostatnio – nie mamy dzieła, które wyrażałoby tęsknoty i potrzeby może nawet bardziej generacji, niż pokolenia. Być może szukamy czegoś, co wypełni tę lukę?
Nie czujesz, że Masłowska mówi w Twoim imieniu?
Nie – te kilka lat różnicy to tylko pozornie niewiele. Poza tym świat, który Masłowska przedstawia, nie jest moim – to, co opisała w „Wojnie polsko – ruskiej” pozostaje dla mnie kompletnie obce. „Atlas” zdecydowanie bardziej odpowiada moim wspomnieniom, chociaż nie mam nic wspólnego z rzeczywistością blokowisk. Wydaje mi się, że czasy transformacji ustrojowej i następująca po niej dekada to okres bardzo dynamicznych zmian w świadomości, w których kilka lat różnicy tworzy czasami przepaść. To, w jakim wieku po raz pierwszy obcowaliśmy z kolorową telewizją, kablówką, internetem, mocno kształtowało nasze pojmowanie świata. Może te wąska grupa ludzi urodzona w ciągu kilku następujących po sobie lat i wspólnie przeżywająca pewne rzeczy, potrzebuje kogoś, kto zabierze głos i spisze ich doświadczenia. A te są przecież podobne, ale jednak nie takie same w przypadku dzisiejszego 30-latka, 26-latka i 20-latka.
Wiesz, jest sporo racji w tym, co mówisz o tym rozdrobnieniu pokolenia na wiele generacji – zastanawiałam się, czy ktoś nie wytknie mi absurdalizacji pewnych zjawisk, ale naprawdę uważam, że percepcja osoby, która urodziła się w roku 1985, 1988 i 1992 jest inna przez to, jakie doświadczenia mieliśmy w pierwszych latach życia i w jakim świecie żyliśmy, kiedy stawaliśmy się świadomi.
Biorąc „Atlas” do ręki w jakiś sposób oczekiwałam tego, że będzie to manifest, że Twoja książka będzie mówiła o tym, jakie pokolenie naprawdę jest. Tymczasem jest to raczej opowieść o tym, jacy byliśmy i jak wyglądał świat w latach 90. widziany oczami naszej generacji: generacji pierwszych dzieci urodzonych w wolnej Polsce lub przynajmniej posiadających pierwsze świadome wspomnienia już z tego czasu.
Powiem szczerze, że nie wierzę w ogóle w manifesty pokoleniowe. Mam wrażenie że przez ten podział na liczne generacje nie ma już czegoś takiego jak pokolenie i chociaż łączą nas wspólne rzeczy, nikt nie jest w stanie mówić w imieniu nas wszystkich. Dawniej pokolenie było wyznaczane przez konkretny okres czasu, dzisiaj rosnąca ilość etykietek, które próbuje się nam przykleić – pokolenie JPII, X, Y, Z, – świadczy o bezradności opisu, niemożności dokonania podziałów. Trochę tak, jakbyśmy byli paradoksalnie bezpokoleniowi.
Może to kwestia braku jednego wyrazistego doświadczenia wytyczającego ramy czasowe i określającego świadomość? Nasi rodzice wspólnie obserwowali upadek komunizmu w Polsce.
Zwróć uwagę, jak obszerny jest to termin: pokolenie naszych rodziców.
Jasne. Ale chyba właśnie dlatego postrzegamy ich jako w miarę jednolitą grupę. Bo doświadczyli tej jednej rzeczy wszyscy razem, bez wyjątku i na pewno wpłynęło to na ich stosunek do świata.
Dla nas to może być koniec świata (śmiech).
Niewątpliwie to by nas scementowało (śmiech). Ale gdyby – miejmy nadzieję, że pozostanie to w kwestii spekulacji – wybuchła wojna, nie mielibyśmy wyjścia: wszyscy musielibyśmy zająć jakieś stanowisko. Do tej pory nie byliśmy stawiani przed koniecznością wyrażenia światopoglądu i opowiedzenia się po którejś ze stron.
To chyba bardziej kwestia nie braku wspólnego doświadczenia pokoleniowego, a raczej tego, jak szybko zmienia się świat, który nas otacza. To jest jak nowa „rewolucja przemysłowa”: nagle wszystko zmieniło się w sposób absolutny. Spójrz na dzieciaki z roczników ’95, ’96: teoretycznie, gdyby urodziły się o 10 lat wcześniej, należałyby do tego samego pokolenia, a przecież tych dwóch grup nie łączy prawie nic. Obecność technologii od najmłodszych lat życia określa ich podejście do świata. Mam wrażenie, że to nie jest kwestia światopoglądowa, ale wręcz neurobiologiczna, jakby postrzegali rzeczywistość w inny sposób za sprawą narzędzi, które dostają na starcie i dzięki którym się przystosowują.
Jak sądzisz, na ile uniwersalna w takim razie – dla przynajmniej tych kilku sąsiadujących z Tobą roczników – jest przestrzeń, którą opisujesz w „Atlasie”?
Moim celem było stworzenie rzeczywistości przynajmniej w pewnym stopniu uniwersalnej – pojawiają się tam co prawda kopalnie, ale nie mają wiele wspólnego z prawdą, bo ja sama o kopalniach nic nie wiem, może oprócz tego, że jest w nich węgiel (śmiech). Są odrealnione, może nawet magiczne? W książce pojawiają się elementy celowo schematyczne, które mają się odwoływać do przynajmniej w miarę uniwersalnego doświadczenia osób dorastających w pierwszej połowie lat 90.
Mówisz, że w „Atlasie” nie ma Twoich osobistych wspomnień i ludzi z przeszłości. Jak zareagowała Twoja rodzina na tę publikację? Może szukali swoich odbić między wersami?
W ogóle! Czytają to i wiedzą, że nie mówię o mojej rodzinie, nie widzą tam siebie. Zanim zapytasz – dotyczy to też mojego dziadka (śmiech).
Skoro postać dziadka jest zmyślona, czy gdzieś w Twoim życiu pojawił się ktoś, kto stał się inspiracją do stworzenia tego bohatera?
Możesz odnaleźć pojedyncze cechy, które zaczerpnęłam z konkretnych postaci, ale to popularna technika. Łączę je dowolnie i nie opisuję istniejącej osoby. Sądzę, że to pragnienie odnalezienia paraleli z moim życiem bierze się w czytelniku z tego, że bohaterki są dziewczynkami i dorastają w czasach, w których i ja dorastałam. Nasuwa się więc sugestia, że na pewno któraś z nich jest moim alter-ego. A skoro narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, wybór odbiorcy pada na narratorkę. Następny bohater będzie chłopcem! (śmiech)
Jednym z najzabawniejszych pytań, jakie otrzymałam podczas wywiadów, było: czy opisałam w książce prawdziwe życie marynarzy (śmiech). Sama rozumiesz, że… niezupełnie tak jest.
REALIZM NIEMAGICZNY KONTRA WAŻNE NAZWISKA
Mówisz o magii. Na tylnej okładce Twojej książki pojawiają się odwołania do Macondo i ulicy Krokodyli. To bardzo ambitne skojarzenia…
Ja tego nie napisałam! (śmiech)
Domyślam się – nikt nie napisałby czegoś takiego o sobie (śmiech). Ale takie notki zamieszczane przed wydawnictwa zawsze tworzą pewne oczekiwania wobec książki, nie tylko odnośnie stylu i typu narracji, ale przede wszystkim poziomu. Większość czytelników, zwłaszcza tych bardziej wymagających, reaguje wtedy prychnięciem w stylu „z czym do ludzi”. Nie czujesz presji wielkich nazwisk?
W ogóle. Jestem kompletnie odklejona od rzeczywistości (śmiech). Dostałam tę notkę do akceptacji i zatwierdziłam ją krótkim „ok”. Kiedy sama czytam takie teksty reklamowe na okładkach, mam świadomość, jak powstają i po co – nie traktuję ich przesadnie poważnie. Naiwnie nie spodziewałam się, że to wywoła taki ogromny prostest i fale złośliwości. Praktycznie każdy artykuł na temat „Atlasu” zaczyna się od tego, że nie jestem Marquezem, ale ja o tym naprawdę wiem (śmiech)! Dzięki, że mi przypominacie, ale zdaję sobie z tego sprawę.
Tak sobie myślę, że gdybym miała teraz akceptować tę notkę, zrobiłabym chyba przekornie tak samo. Mam wrażenie, że rynek działa trochę tak, że ludzie przeczytają książkę tylko po to, żeby powiedzieć mi, że nie jestem Marquezem, bo z góry wiedzą, że to niemożliwe. Pojawia się wiele dobrych książek, które nie mają szans dotrzeć do szerszej publiczności – potrzebują logo i w jakimś sensie prowokacji, żeby zostały zauważone. W innym wypadku przebijają się bardzo długo i jeśli zostaną wyróżnione jakąś nagrodą, dopiero wówczas rusza lawina. Młody pisarz musi odpokutować swoje w czyśćcu pierwszego wydania, gdzie nikt nie ma prawa o nim wiedzieć, bo jest tylko debiutantem. Sytuacja zmienia się, kiedy zostaje zauważony przez duże medium, otrzyma jakąś ważną nagrodę – wtedy ma prawo być o nim głośno. Spójrz na casus Szczerka: wydał w Ha!arcie i ta książka jest rewelacyjna, ale pytanie, czemu nie słyszałam tego nazwiska, zanim Szczerek nie dostał Paszportu „Polityki”?
W Twoim przypadku było chyba zupełnie inaczej? Masz wsparcie Bronisława Maja i Pawła Huellego – to mocne nazwiska. Mam wrażenie, że o „Atlasie” bardzo dużo się mówi – na tyle, na ile śledzę media związane z kulturą, wydaje mi się, że dawno nie mówiło się tak często o polskim debiucie.
Trudno mi powiedzieć jednocznacznie – nie wiem, ile mówi się o innych książkach, chociaż mam wrażenie, ża zainteresowanie skupia się na nich tylko wtedy, kiedy mowa o nagrodach i wyróżnieniach. To jest jednocześnie dobre i niedobre – czasami wydaje mi się, że będę pokutować za to, że”Atlas” nie odczekał swojego we wspomnianym czyśćcu.
Z drugiej strony casus Masłowskiej pokazuje, że da się inaczej. A zaryzykuję stwierdzenie, że „Atlas” to pierwszy tak głośny debiut od czasów „Wojny polsko-ruskiej”. Docierają do mnie informacje o kolejnych tytułach Dehnela, Chutnik czy Żulczyka – nie pamiętam już nawet, kiedy pojawili się scenie i jak zaczynali, ale obecnie każda nowa pozycja sygnowana ich nazwiskami to spore wydarzenie. Debiutanci jednak giną gdzies w mrokach rynku. Na ile Twoim zdaniem pomogło Ci wsparcie Bronisława Maja i Pawła Huellego? Dla mnie samej to był poważny argument za tym, żeby po książkę sięgnąć: z jednej strony uznany pisarz, z drugiej – ceniony poeta i ulubieniec Krakowa to świetny start dla młodego pisarza.
Bronisław Maj był pierwszą osobą, która tę książkę przeczytała i to on zaniósł ja w moim imieniu do wydawnictwa. Natomiast Pawła Huellego, któremu jestem niesamowicie wdzięczna za to, co napisał, nie spotkałam nigdy w życiu osobiście. Dostał mój tekst i najlepsze było w tym to, że napisał o książce, a nie o mnie. Frustrujące jest, kiedy zamiast o tekstach mówi się o pisarzach – zamiast reklamować książki, reklamuje się osoby. Tak jakbyśmy nie potrafili mówić o czymś, a jedynie o kimś.
Bronisława Maja znam od lat – był moim opiekunem na studiach. Wiedział, że piszę i wyraził zainteresowanie książką, wspierał cały proces.
Był stres? I ulga, kiedy powiedział, że „Atlas” jest dobry?
Wiesz, to trochę tak, że kiedy kończysz tekst, z którego jesteś zadowolona, to tak naprawdę nawet zewnętrzna krytyka nie zaburzy Twojej pewności, że to jest właśnie to, co chciałaś napisać. Może się nie podobać, może być niepublikowalny, ale to nie ma znaczenia: procedura pisania nie zostaje podważona, jej sens zostaje zachowany.
Wróćmy do Marqueza i Schulza. Na ile Tobie bliskie jest takie pisanie?
Obydwoma pisarzami jestem zafascynowana, ale nie myślałam o nich, pisząc „Atlas”. Najbliższe mi literackie inspiracje to hybryda Tokarczuk i Masłowskiej, dwie kobiety (śmiech).
EKSPERYMENT FORMALNY
Masłowska to dobry punkt odniesienia – „Wojna” była eksperymentem językowym. „Atlas” spotyka się z krytyką z powodu formy, konkretnie rezygnacji z wielkich liter. Jesteś tym zaskoczona? Mam wrażenie, że w Polsce rzadko pojawiają się takie zabiegi.
Myślałam, że w formie już wszystko było i że nikogo to nie zdziwi. Że nikt nawet nie zauważy, że tych wielkich liter nie ma (śmiech). Przed publikacją sprawdzałam na grupie znajomych, czy ten zabieg przeszkadza w czytaniu i wszyscy zgodnie stwierdzili, że po kilku stronach przestaje to mieć znaczenie. Dla mnie samej jest to spójne ze stylistyką tekstu, narracja jest dzięki temu bardziej płynna. Poza tym jest jeszcze druga kwestia – w „Atlasie” mamy dwóch dziadków. W domyśle jeden z nich jeden z nich zapisywany byłby wielką literą, drugi – małą, co zdradziłoby może przedwcześnie rozwiązanie zagadki. Można powiedzieć, że dziadek zawładnął literami w książce.
Dwa lata temu recenzowałam „Gwiazdozbiór psa” Hellera i w sieci spotykałam się z takimi samymi zastrzeżeniami. Ale dla mnie osobiście był to w obydwu przypadkach ogromny plus książek. Zwłaszcza w przypadku „Atlasu” ten zapis kojarzył mi się z formą komunikacji, jaką posługujemy się dziś w internecie: naturalna, swobodna narracja, opowiadanie historii komuś, kogo się zna, spontaniczna relacja „na gorąco”. Forma i poprawność przestają mieć znaczenie, na pierwszy plan wysuwają się emocje i chęć przekazania esencji opowieści.
Forma jest tu środkiem, a nie celem. Irytuje mnie, kiedy w recenzjach widzę zarzuty o fanaberię – ten zabieg służy konkretnym rozwiązaniom nie tylko formalnym, ale i fabularnym. Nie lubię podejścia „sztuka dla sztuki”, wprowadzania do prozy pewnych rozwiązań w celu mnożenia ozdobników lub nadania pozorów oryginalności.
Nie dzielisz też „Atlasu” na rozdziały – to sprawia, że trudno oderwać się od czytania, kiedy historia toczy się w kilku kierunkach jednocześnie, płynie i nie wytraca pędu nawet na moment. Trudno przez to wyróżnić momomenty graniczne w obrębie fabuły, może oprócz pojawienia się Sadowskiego.
Ta historia miała w założeniu być taka jak czasy, których dotyczy. Ttrochę jak rozlana magma i lawa, kształtująca się, płynna rzeczywistość, która bezustannie się zmienia i zaskakuje. Punktowość, chaos, rzeczy, które się dopiero wyłaniają i które dopiero skostnieją. Narracja jest prowadzona właśnie w taki sposób: mnóstwo wątkow, dygresji, wyspowatych anegdot, odgałęzień, podwójności, odbić, które na końcu spajają się w jedno rozwiązanie.
Domyślam się, że przywołanie Schulza i Marqueza jest próbą określenia konwencji „Atlasu” jako książki reprezentującej realizm magiczny, oniryzm, mityzację rzeczywistości. Wiemy, że to wszystko naprawdę się nie wydarzyło, bo nie miało prawa sie wydarzyć – jak chociażby historia o mężczyznach przesuwających blok, która jest mocno odrealniona.
Hej, ostatnio w Katowicach prostowali blok, bo mieszkańcom zupa wylewała się z talerzy i nocami spadali z łóżek (śmiech). To jest prawdziwa historia! Jak widać, nie byłam aż tak daleka od prawdy!
Zostawmy realizm magiczny – świat, które opisujesz wygląda, jakby był postrzegany oczami dziecka. Nie do końca ustalony, lekko chaotyczny, na pewno fascynujący, ale także nieco straszny, bo nieznany i dopiero odkrywany przez dorastające bohaterki. Na ile to postrzeganie jest Ci bliskie? Czy to może raczej wspomnienie o tym, w jaki sposób myslałaś jako dziecko?
Właśnie tak kojarzy mi się okres dzieciństwa i dojrzewania – z niesamowitą ilościa odbieranych bodżców, bogatą narracją, zaskakującą percepcją, kiedy nie byliśmy jeszcze ukształtowani. Trudno się dorasta (śmiech). Pamiętam natłok wrażeń – z czasem to zaczyna zanikać, kiedy mamy 20-parę lat, rzeczywistość wokół nas się uspokaja, uczymy się ignorować sygnały . Tak jest łatwiej, nie jesteśmy w stanie odbierać wszystkiego. To byłoby straszne, być przez całe życie 17-latkiem!
JAK BYĆ PISARKĄ I NIE ZWARIOWAĆ
Kiedy postanowiłaś, że napiszesz książkę? Dziecięce marzenia?
Jak każda natchniona licealistka pisałam jakieś wiersze, natchnione formy, a potem po prostu nie przestałam (śmiech).
To znaczy, że można gdzieś znaleźć Twoje starsze publikacje? Wiersze?
NIE! (śmiech) Na pewno niczego nie znajdziesz!
Masz 26 lat i bardzo głośny, jak na polskie warunki, debiut. Co dalej?
Piszę drugą książkę, a potem… wyjadę w świat.
Jaki jest pomysł na drugą powieść?
Na to mam już przygotowaną odpowiedź: będzie o końcu świata, skarbie Inków i polskich zabobonach.
Myślisz, że możesz związać swoją przyszłość z karierą pisarską? Zostać zawodowo pisarką?
Kiedy tak zakładasz, zaczynasz chyba liczyć się z koniecznością wydania książek, których nie chcesz wydać, ale które napiszesz, bo będą Cię goniły niezapłacone rachunki. To jest straszne. Na szczęście mam inny zawód, inne doświadczenia, znam języki obce. Nie chcę ryzykować, że wydam książkę dlatego, że muszę, a nie dlatego, że chcę. Tak powstaje zła literatura. Wiem, że chcę napisać drugą książkę, ale jeśli trzecia nie powstanie, to nie będzie to dla mnie tragedia. Nie powstanie na siłę.
Napisać drugą książkę będzie łatwiej czy trudniej?
Chyba wszystko zależy od tego, czy historia, którą masz w sobie, jest lepsza czy gorsza od pierwszej.
Pisanie książki było dla Ciebie doświadczeniem samotnym, czy dzieliłaś się z kimś efektami po drodze?
Dopytywałam i sprawdzałam kwestie techniczne, ale nie pokazywałam nikomu tego, co piszę. Dopiero po zakończeniu poprosiłam o komentarze na temat całości. Kiedy piszesz po raz pierwszy coś dużego, nie możesz mieć w pełni wykształconego warsztatu, uczysz się go po drodze. Książka dojrzewa razem z Tobą.
Wiemy już, że dziadka – podróżnika w Twoim życiu tak naprawdę nie było. Co więc ukształtowało Twoje zainteresowanie podróżami? Morskie historie, których słuchają dziewczynki, mają w sobie echa literatury przygodowej dla młodzieży i marzeń o wielkich wyprawach.
Tak naprawdę głównym tematem tej książki jest właśnie podróż. Wiem, że lata 90. rzucają się w oczy, bo to znana rzeczywistość i łatwo się w nią wczuć. Ale w rzeczywistości historia opowiada o podróży i tym, jak się w podróż wyrusza: bohaterka podejmuje ją na końcu opowieści, dziadek opowiada o powrocie. Ma to na pewno związek z tym, że kiedy zaczynałam pisać, sama tyle co wróciłam z podróży i mam nadzieję, że jestem przed kolejną: nie tylko w wymiarze geograficznym.
Cytujesz Pardala: przed wyruszeniem w podróż każdy podróżujący był w dokładnie w takim stanie – zagubienia w stosunku do reszty świata. Można takie zagubienie, z braku lepszej terminologii, nazywać domem. Wyruszenie w podróż jest tożsame z rozpoczęciem poszukiwań drugiego takiego miejsca, ale założeniem, mniej lub bardziej świadomym, tkwiącym u początków każdej podróży, jest poszukiwanie miejsca nie tylko lepszego od tego, z którego się wyrusza, lecz przede wszystkim, w jakimś sensie właściwego. Ten fragment naprowadził mnie trochę na interpretację – nie powiedziałabym, że to opowieść drogi, z uwagi na jej statyczność, ale może… o drodze? Albo nawet bardziej: o przejściu. Trochę tak, jakby to Twój osobisty głód poznania ujawniał się w „Atlasie”.
Wiesz, mamy niesamowite możliwości, bardzo łatwo jest gdzieś wyjechać. Podróżowałam, zanim napisałam „Atlas” i pomysły na tę książkę zaczęły do mnie spływać, kiedy mieszkałam poza Polską. Ale coraz silniej sobie uświadamiam, że byłam bardzo samolubna w tej podróży, bo szukałam inspiracji dla siebie i chyba niewiele dawałam miejscom, które odwiedzałam. Chciałabym znowu wyruszyć i trochę to naprawić i być podróżnikiem świadomym tego, że podróż powinna służyć nie tylko jemu samemu.
zdjęcia: Wojciech Karliński
KONKURS!
Mam dla Was jeden egzemplarz „Atlasu” z… dedykacją i augrafem Dominiki! Książka trafi do osoby, która – a jakże – podbije moje serce swoim darem opowiadania.
Przypomnijcie sobie, jak wyglądały lata 90. w Waszym otoczeniu. Były kolorowe, czy szare, smakowały jak pomidorowa u babci, jak lody Śnieżka, a może jak piwo EB i Marsy? Jak wyglądali Wasi rodzice, jak ubierali się koledzy? Czym się cieszyliście, przejmowaliście, co Was przerażało? Wybierzcie jedno najbardziej wyraziste wspomnienie, jedną historię, która jest dla Was esencją lat 90. i opiszcie ją w komentarzu. Pod uwagę biorę, jak zawsze, dobre fabuły, zaskakujące rozwiązania, humor oraz nieprzeciętny język wypowiedzi. Objętość wypowiedzi – w granicach zdrowego rozsądku.
Na Wasze odpowiedzi czekam do końca tygodnia, czyli do 26.04.2015 do północy. Nie zapomnijcie podać adresu mailowego!
Nagroda została ufundowana przez wydawnictwo Znak.
ROZWIĄZANIE KONKURSU
Dominika Słowik: Wybór był trudny, a faworytów kilku, ale po burzliwej debacie z samą sobą zdecydowałam: zwycięzcą zostaje Graf zero za zwięzłą, ale pełną emocji historię małej traumy transformacji zwieńczonej „słodką przystanią kapitalizmu”. Dziękuję wszystkim za podzielenie się swoimi wspomnieniami!