Na mapie świata
Jestem dzieckiem lat 90. – w pełnym tego wyrażenia znaczeniu. Urodzona w 1988 roku, nie pamiętam już Pewexów i kolejek za wydzielanymi skąpo dobrami, pamiętam za to pomarańcze nie tylko na święta, lalki Barbie i klocki Lego, ortalionowe wiatrówki i dresy z kreszu, składanki ulubionych piosenek na kasetach MC, ręczne przewijanie tychże za pomocą długopisu, magnetowid wciągający taśmy z kaset video. Pamiętam „Pegaza” i „Czar par” w telewizji. Byłam tam, kiedy powstawała Wirtualna Polska i kiedy pierwsze modemy trafiły pod strzechy. W gry grałam na konsoli, szukając „Mortal Kombat” w stosie kolorowych kartidży. Słyszałam debiut Britney Spears, znałam Tic Tac Toe i Spice Girls. Miałam 3 lata, kiedy odszedł Freddie Mercury, 6 – kiedy umierali Cobain i Riedel. W telewizji leciał wówczas „Słoneczny patrol”.
Lata 90. smakowały mi jak Frugo, jak Mino-guma i jak Prawdziwy Rosół, nie to, co dzisiaj. Pachniały plastikiem i tanimi podróbkami perfum, błyszczały z oddali pozłacaną biedą albo lakierem drewnianych boazerii, dławiły się pierwszym pieniądzem zarobionym w wolnej Polsce. Jednocześnie jednak docierały tu z opóźnieniem, jakby filtrowane przez opierający się zmianie system: wciąż wyraźne były echa Modern Talking i Boney M., Patrick Swayze i David Hasselhoff byli ikonami seksu, kobiety używały zbyt wiele lakieru do włosów i malowały sie za mocno. Mój ojciec palił Klubowe, a później Marsy, które w sklepie kosztowały nie więcej niż 5zł.
Piło się wiele, zbyt wiele.
Wszyscy mówili, że teraz będzie już tylko lepiej.
***
O książce Dominiki Słowik się mówi. Nie pamiętam, kiedy ostatnio było tak głośno dookoła debiutu autora kompletnie odbiorcy nieznanego – fakt, że nie śledzę przesadnie polskiego rynku wydawniczego, ale kiedy wszyscy dookola krzyczą, zwykle dochodzą do mnie informacje, jak przy okazji publikacji „Najgorszego człowieka na świecie”. „Atlas: Doppelganger”, który w niedługim od premiery czasie trafił na 4. miejsce listy 100 najlepiej sprzedających się w Empiku książek, to tytuł głośny. Zarówno dosłownie, jak w przenośni.
Z okładki straszą czytelnika porównania do „Stu lat samotności” i „Sklepów cynamonowych” – tak, jakby rynek wydawniczy w Polsce nie załapał jeszcze tego, że najszybszym sposobodem do wbicia kołka w serce dobrej książki jest zawieszenie jej poprzeczki zbyt wysoko. Bo jak tu rywalizować z legendami literatury? Entuzjastyczna opinia Bronisława Maja (ja wiem, że ten wspaniały człowiek ma wiele talentów, ale zawsze, kiedy o nim słyszę, widzę tylko panią Lolę) i pochwała prosto spod ręki Pawła Huellego rekompensują jednak ten tani chwyt marketingowy. Ostatecznie są w tym kraju ludzie, których opinii można przynajmniej trochę zaufać.
Recenzje, te nudne i mdłe formy publicystyczne czytane tylko przez autorów i innych recenzentów, zazwyczaj zaczyna się od jedno- lub dwuakapitowego streszczenia fabuły. Tak, by rozbudzić w odbiorcy odpowiednie emocje, ale by przypadkiem nie zdradzić zbyt wiele. Przedstawić bohaterów, ale nie zdemaskować ich roli w rozwiązaniu, nie ogłaszać, jaką ostatecznie wybierają drogę. W przypadku „Atlasu” sprawa nie jest taka prosta – chociaż kończąca historię puenta zmienia całkowicie wydźwięk opowieści, trudno wskazać tu kluczowe zwroty akcji czy ważne dla bohaterów momenty. Akcja, zawieszona w swoistym bezczasie, jest jednocześnie ulokowana w latach 90. i w odległej przeszłości, w dzieciństwie główych bohaterek i w czasie ich dojrzewania, wczoraj i jutro. Pewne rzeczy dzieją się zawsze, a inne – nigdy.
Nie bez powodu okładkowe rekomendacje próbują zamknąć konwencję w ramach realizmu magicznego. Świat blokowisk i powstającej powoli z kolan Polski okresu transformacji widziany jest oczami dziecka i jako taki – pozostaje wolny od zasad poszechnie przyjętej logiki. Przyjęta optyka sprzyja mityzacji rzeczywistości: to, co zwykłe i codzienne, nabiera tu cech rytuału, przeżywanego emocjonalnie misterium kryjącego w sobie nieprzeniknioną tajemnicę, jednocześnie bliską i odległą, odczuwaną i podświadomie pojętą, jednak niemożliwą do uchwycenia w słowach.
„kiedy byliśmy mali, osiedle pełne było bogów. był bóg-bóg, jezus chrystus, matka boska, dzieciątko, duch święty, no i oczywiście bozia. bozia była bytem odrębnym, niezwykle istotnym i ściśle związanym z chlebem (najsilniej oczywiście obecna w piętkach, które miały niezwykłe zdrowotne właściwości i mnóstwo witamin). za każdym razem, kiedy kromka spadła na ziemię, trzeba ją było podnieść i pocałować, tak by bozia się nie obraziła. pokutowaliśmy potem w boże ciało, sypiąc w zachwycie garściami miękkie, pachnące płatki kwiatków. zawsze przepełniało nas poczucie winy, zwłaszcza kiedy byliśmy w grupie i jeszcze dobitniej uświadamialiśmy sobie, że rzeczy się nie wydarzyły, meblościanki, przed którymi nas straszono, nigdy się nie przewracały.”
To, co święte (pierwsza komunia) zbliża się do tego, co świeckie (drobiazgowo opisany rytuał picia wódki). Zmieszanie to, typowe dla kultur tradycyjnych, wydaje się być cechą młodego, rozwijającego się pokolenia, które swoją wiedzę o świecie opiera w wiekszym stopniu na jego odczuwaniu niż na zrozumieniu. Sacrum i profanum przekraczają granicę w obydwie strony: pod postacią dzieci, które w kolorowych kurtkach narzuconych na komunijne szatki przemierzają osiedle, poprzez mające cechy nabożeństwa monologi dziadka Anny, snującego swoje morskie przypowieści. Kosmos wyłania się z chaosu jednocześnie na dwóch płaszczyznach: narratorka i Anna dojrzewają, rozumiejąc coraz więcej, a wraz z nimi dojrzewa Polska, która stopniowo, acz nieubłaganie traci swój nieuporządkowany charakter. Mit i magia zaczynają znikać ze świata.
Być może to właśnie z tego powodu podczas lektury można tu wyczuć głód poznania: fantastyczne bajędy dziadka, starego wilka morskiego i emerytowanego górnika, umilają czas dwóm dziewczynkom, które niemal każdego dnia wracają po więcej, żądne opowieści o świecie, którego znać nie mogą. Rozedrgany, spontaniczny potok narracji dobrze oddaje stan umysłu dziecka, przeżywającego bezustannie otaczającą go przestrzeń i dostrzegającego detale umykające dorosłemu oku. Chwiejna rzeczywistość sklejana naprędce z przesądów i powszechnych przekonań, codziennych nawyków i rzeczy wyjątkowych, konstruowana jest w „Atlasie” brawurowo i z ułańską fantazją. Dominika Słowik dowodzi, strona po stronie, jak uważnym jest obserwatorem i jak bardzo zaskakujący był świat, który jawił nam się przed oczami w tym wciąż jeszcze niewinnym okresie życia, po czym nagle zniknął. Konsekwentnie daje do zrozumienia, że podstawą tej zmiany jest metamorfoza postrzegania.
„nie wolno nam było chodzić do mieszkań innych dzieci, bo to niegrzeczne. matki pilnowały nas, wychylając się co jakiś czas z okien (często wołały z balkonów, to był prawdziwy zew, ryczaly niczym lwice, a nasze imię odbijało się echem od bloków i między budynkami niósł się krzyk przesycony matczyną troską, miłością i oddaniem). (…) mimo to czasem, wiedzeni silną pokusą i korzystając z chwilowej rodzicielskiej nieuwagi, trafialiśmy do tych cudzych mieszkań, które zwykle pachniały jakoś dziwnie, obiadem i dywanami, a na ścianach najebane było ociekających złotem obrazków świętych i pejzaży z jeleniami przy wodospadach. trzeba było zwykle zachowywać się bardzo cicho, bo ojcowie odwiedzanych dzieci spali po nocce, zabarykadowani w ciemnych pokojach. i chociaż mieszkania miały przecież dobrze nam znane konfiguracje, to zastawione obcymi meblami i pełne nowych zapachów wydawały nam się zupełnie fantastyczne, jakbyśmy weszli nagle do równoległych światów. w tych pokojach przewijały się jednak wspólne elementy, łączniki, które jak magiczne portale spajały wszystkie mieszkania w pionie w jedną rzeczywistość: łyżki o identycznych trzonkach, niekompletne wydania nigdy nie czytanego tatarkiewicza, ruskie lodówki wystane za komuny w wieloletnich kolejkach.”
Chociaż zarzuca się nam, zwanym przez niektórych socjologów przedstawicielami generacji Y, brak doświadczenia pokoleniowego, to jednak każdy czytelnik urodzony w drugiej połowie lat 80. i spędzający świadomą część dzieciństwa we wczesnych latach 90. znajdzie tu rozsypane fragmenty swoich własnych wspomnień. Osiedlową codzienność bloków z wielkiej płyty, trzepaków i matek wołających na obiad, podrabianych dresów Adidasa, zapomnianych dawno smaków, dźwięków i zapachów. Słowik unika przemawiania w imieniu pokolenia i nie próbuje nawet przez moment tworzyć jego manifestu – zamiast tego z wnikliwością nieco obłąkanego badacza podróżuje beztrosko po krainie naiwności i absurdu, w której możliwe jest to, co niemożliwe. Nieprawdopodobne historie, którymi raczy swoich odbiorców, w uważniejszych z nich przywołają echa sensacyjnych nagłówków gazet zapowiadajach historie, które nie miały prawa się wydarzyć i które dzisiaj budzą w nas śmiech.
Znamienna w „Atlasie” jest pustka ziejąca w miejscu, które powinni wypełniać dorośli: pojawiają się oni, co prawda, w tle, wydają się jednak pozbawieni mocy oddziaływania na rzeczywistość. Utrzymują rodziny i karmią, mają swoje problemy i radości, ale świat przez nich przeżywany nie zazębia się w tym, którego doświadcza ich potomstwo. Ojcowie śpiący w ciemnych pokojach, wujowie z wąsem sięgający po kieliszek z wódką, dokonujący egzekucji sąsiedzi i rozkrzyczane sąsiadki, matki – opiekunki, pijące herbatę z duraleksowych szklanek na ławkach pod blokiem: pokolenie, będące ofiarą i zarazem głównym beneficjetem ustrojowego eksperymentu, skupione na odnalezieniu się i adaptacji do nowej rzeczywistości.
„świat po trosze kształtowała nam wspaniała, obftia, wyzwolona ze starego systemu kobiecość babć i matek. matki nasze były dobre, kochające, ciepłe i czułe. za komuny mieszkały w szpitalu, przyjmowano je na zamknięty oddział, a kiedy nadchodził czas, lekarze nacinali im krocza, jakby próbowali obrać bożonarodzeniową mandarynkę. potem nasze matki, już puste, podnosiły się z trudem i krążyły po szpitalu, szukając bieżącej wody.”
W jakimś sensie nie dziwi zatem nić porozumienia nawiązana między najmłodszymi, kształtującymi się umysłami i zdystansowanymi już wobec przemiany seniorami, reprezentowanymi przez posiadającego niemalże tajemną wiedzę dziadka Anny. Historia jego egzystencji, obfitująca w niesamowite przygody i fakty o odległych lądach, jest nieporównywalnie ciekawsza od codzienności blokowego podwórka, rosołu i sąsiedzkich scysji – a nawet i te w towarzystwie dziarskiego staruszka nabierają rumieńców, stając się godne przeżywania.
To przekazujące swoją wiedzę o świecie odchodzące pokolenie wydaje się powiernikiem zagadki życia, którą przechowuje z godnością, stopniowo dopuszczając do niej jej spadkobierców, jakby rozumiejąc, że na własne potomstwo nie może już liczyć.
„nasze babcie miały usta pełne srebrzystych, błyszczących zębów, które w ciemności świeciły się jak tak modne w tamtych czasach fluorescencyjne różańce. (…) ich włosy przypominały hełmy o pięknym srebrzystym kolorze, utrwalone tonami taniego lakieru; głowy lśniły im z daleka jak księżyce, przy byle okazji, ale zwłaszcza w kościele i w święta śpiewały głośno, operowymi głosami, przeciągając sylaby i do granic możliwości spowalniając tempo melodii, jakby wyśpiewywały jakiś podniosły, ale smutny zew czy hymn.
babcie pachniały spirytusem z leczniczych nalewek zmieszanym ze spoconym ciałem i odorem tych ich wszechobecnych ciężkich szminek (szminki miały wtedy inną konsystencję, były robione z rybich łusek i mielonych kości, jednak babcie z odwagą przyjmowały tę śmierć na usta). wcierały nam w twarze z upodobaniem ślinę, jakby to był krem nivea, wiercąc nam boleśnie dziury rąbkami chusteczek do nosa (wtedy jeszcze porządnych, z materiału), znaczyły nas jak szamani, malowały nam na rzekomo brudnych policzkach i wokół ust barwy wojenne, choć nie mieliśmy zupełnie pojęcia, na jaką według nich szliśmy wojnę.”
Snuta od pewnego momentu równolegle opowieść o Sadowskim zgłębiajacym sekrety dziadka stopniowo wysuwa się na pierwszy plan, aby w przewrotnej puencie połączyć dwie płaszczyzny w jedną i zdemaskować rzeczywistość. Po raz kolejny okazuje się jednak, że ta wykreowana pozostaje nadrzędną i kształtującą: świat postrzegany w pogardzie ma ten realny, bo czym jest prawda wobec wiary?
Tytułowy Doppelganger, podwójny wędrowiec, to klucz do zrozumienia tej zaskakującej, niesamowitej książki, którą odbiera się tak, jak robią to opisane w niej dzieci – przeżywając i chłonąc, przyjmując na wiarę, dając sie uwieść opowieści. Odbijający się w lustrze własnej historii dziadek to awers i rewers monety, wędrowiec w czasie i przestrzeni, bohater swojej legendy. Towarzyszące mu dziewczynki na poziomie symbolicznym reprezentują odmienne drogi dojrzewania: podczas gdy Anna weryfikuje opowieści i bada skarby dziadka, narratorka osiąga punkt graniczny, nie tylko wreszcie pojmując, ale i będąc wreszcie w stanie wyrazić w słowach istotę tajemnicy fascynującego staruszka. To wytworzone między nimi nieme połączenie ma wymiar niemal cielesny, podkreślając z całą mocą, że pokrewieństwo ducha, ta nieuchwytna w słowach tęsknota za otwartą drogą i pełnym oceanem, wykracza poza spłaszczone na kartkach mapy i nic nie mówiące obliczenia.
***
Chociaż „Atlas” nie jest manifestem, ma szansę zostać pozycją ważną dla tych, który obecnie orbitują bliżej lub dalej granicy 30. roku życia. Pozostali docenią być może literacki rozmach i swobodę twórczą Słowik, jednak to właśnie ci naznaczeni dzieciństwem o smaku nowo odzyskanej swobody będą mieli szansę na skok na główkę w przeszłość i pełne zanurzenie. Warto przypomnieć sobie, czym był dla nas świat. Uświadomić sobie, dlaczego już nie jest.
„powoli przegryzały się w nas ciała. w jedzonym mięsie, w krwi na łokciach, w zamknięciach, które pojawiały się wszędzie, było tyle nieuświadomionego erotyzmu, dziecięcej efemerycznej płci; coś przewijało się cieniem przy krawężnikach, o które potykaliśmy się, biegnąc, a mężczyźni pod sklepem za kościołem chodzili w samych tylko płaszczach i rozchylali ich poły, tak jakby palcami rozdzielali cząstki pomarańczy.”
Fragment „Atlasu” znajdziecie tutaj.
Wszystkie cytaty: Dominika Słowik – „Doppelganger”