Żyję w świecie rozdartym wojną. Los chciał, że tym razem nie jest wojna i krew mojego narodu. Jeszcze. Ostatecznie podskórnie wiemy już wszyscy, że ta krew jest tylko kwestią czasu.
Jeszcze rok temu świat tu, w bezpiecznym miejscu, wydawał się całkiem przyjemny i prowokujący do śmiechu. Dziś mogę już tylko uciekać w głąb własnej głowy, bo brak mi odwagi, żeby przyjąć do wiadomości, że to dzieje się naprawdę. Że nie wyciągnięto wniosków, że śmierć i zniszczenie są wciąż środkami do celu. Uciekam więc jak najdalej, robię karierę, buduję związek, stawiam na swoją przyszłość i staram się nie myśleć, że tej przyszłości wcale nie będzie, że za chwilę wszystko może stracić znaczenie.
Zawsze wierzyłam w apokalipsę – jeszcze mocniej, od kiedy zaczęłam czytać Caprę i dotarło do mnie, że świat rozpada się na moich oczach, że runęły podstawy wszystkiego, w co można było wierzyć i co udowadniać. Nie spodziewałam się nigdy, że będę świadkiem końca. I chociaż wiem, że świat ponownie odrodzi się na swoich zgliszczach, to przeraża mnie myśl, że wraz z tym światem przetrwają także ludzie. A przecież powinien być jakiś limit, jakaś granica wstydu. Myślę wtedy, że gdyby istniał Bóg, wstydziłby się za swoje dzieło, pokraczne i brzydkie.
Nie widzę już niczego pięknego w człowieku. Dostrzegam tylko to, do czego jest zdolny, złapany w kraty kultur, religii, lęków i kłamstwa. O ile łatwiej było, kiedy był jeszcze nagi.
Nie wierzę już w człowieka. Nie pamiętam, dlatego pożegnałam się z Nietzschem, ale wracam do niego z pewną pokorą, przyznając rację: człowieka trzeba zniszczyć, człowieka trzeba w sobie pokonać.