South Park: dojrzewanie do krytyki
„Miasteczko South Park” oglądam praktycznie bez przerw od – jeśli dobrze pamiętam – końcówki 2007 lub początku 2008 roku. W ciągu tych minionych lat formuła serialu ewoluowała znacząco, dryfując od przaśnych żartów od pierdzeniu i badaniu sondą analną, przez parodie znanych dzieł i ikon popkultury aż po ostrą satyrę o charakterze polityczno-społecznym. Ta ostatnia, chociaż mniej wyrafinowana niż w „Futuramie” i z pewnością nie posiadająca tej lekkości, uderza coraz celniej, dostarczając przeciwnemu obozowi światopoglądowemu sporo radości. Tyle że… który jest dla twórców „South Park” tym przeciwnym?
Serialowi, który wśród widzów od samego początku uchodził za wywrotowy i bezkompromisowy, zarzuca się często wyraźne sympatie konserwatywne. Bądź co bądź, nawet jeśli przez ekran przechodzi parada mniejszości i wszelkich odchyleń od tego, co bogobojne społeczeństwo uważa za normę, pod koniec dnia wszyscy bohaterowie wracają, jak Pan Bóg przykazał, do swoich białych, heteroseksualnych rodzin. Nie dalej jako rok temu podczas Serialkonu wyglaszałam prelekcję, podczas której próbowałam udowodnić, że niepokorne żarty w „Simpsonach”, „South Park” czy nawet obrazoburczym momentami „Family Guyu” są jedynie zasłoną dymną, pod którą kryje się parasol ochronny rozpostarty nad konserwatywną, pruderyjną istotą amerykańskiej mentalności patriarchalnej. Nie przewidziałam jednak, że 19. sezon „Miasteczka”, rozpoczęty z wysokiego C, finiszować będzie siarczystym policzkiem, wymierzonym wszystkim stronnictwom po równo. 10 odcinków, które otwiera rozkwitająca stopniowo szydera, wymierzona precyzyjnie w środowiska liberalne, kończy się w sposób nieoczekiwany, a najnowszy, 20. sezon, umacnia tylko to wrażenie: „Miasteczko South Park” wjechało na zupełnie nowe tory i stało się świadomym narzędziem krytyki rzeczywistości zastanej. Krytyki, co warto dodać, coraz bardziej obiektywnej i wyrafinowanej.
[Uwaga: poniższy tekst jest jednym wielkim spoilerem; obejmuje cały sezon 19 oraz odcinki 1., 2. i 3. sezonu 20.]
Zaciśnięte pięści poprawności politycznej
W South Park Elementary pojawia się nowa władza. Dyrektor Polityczna Poprawność ma za zadanie ukształtować młode umysły, uświadamiając im, że Caitlyn Jenner, przedstawiona w serialu jako zdeformowane monstrum o bardzo małym rozumku, jest w rzeczywistości piękną, odważną kobietą i wzorem do naśladowania dla wszystkich, a żarty z gwałtów muszą być wypalane do gołej ziemi. Za Dyrektorem do miasteczka przybywają jego poplecznicy, patrolujący ulice w poszukiwaniu uprzywilejowania i tępiący z zapałem wszystko, co chociaż pobieżnie przypomina polityczną niepoprawność. Przedstawieni jako groteskowe połączenie bojówek narodowców (to skojarzenie jest tu wręcz nie do przeoczenia) z bractwem studenckim, wyobrażają miałkość liberalnego przekonania o równości i sprawiedliwości społecznej: swoje tak chętnie manifestowane poglądy głoszą głównie z powodu dobrego wrażenia, które dzięki nim wywierają na kobietach, o ileż chętniejszych, by użyczyć swoich ciał mężczyznom okazującym im – na pozór – szacunek i pytających każdorazowo o jednoznaczną zgodę na seks. Na piśmie.
Nie bez powodu najbliższym przyjacielem Caitlyn Jenner staje się Mr. Garrison, homoseksualista i bez wątpienia dewiant, który od samego początku serialu służył twórcom do wypaczania obrazu mniejszości seksualnych i ośmieszania ich, co znajduje odbicie w entuzjastycznych opiniach czytelników m.in. „Frondy” na temat wymowy „South Park”. Przedstawiony w kreskówce obraz grup nieheteronormatywnych nie nastraja optymistycznie – zmanierowany Big Gay Al, wyuzdany Pan Niewolnik i Mr. Garrison pasują idealnie do Caitlyn, której wykrzywione oblicze ma odtąd reprezentować mniejszości seksualne w USA. Po ich stronie staje także PC (Political Correctness) Principal – młody, umięśniony mężczyzna w okularach marki Oakley, obcisłej koszulce polo i sportowych butach, o twarzy nienoszącej znamion myślenia, który konsekwentnie punktuje wszystkie oznaki zacofania w miasteczku: przepełniony agresją, prymitywny i radykalny, ośmiesza wszystkie wartości, o które teoretycznie walczy. Jego rządy, w założeniu mające rozpoczynać erę dyskusji i zrozumienia, są rządami terroru i forsują jednomyślność za wszelką cenę, zwiastując nadejście świata, w którym polityczna poprawność oznacza niemożność wyrażenia braku zgody na panujące dogmaty. Te teorie brzmią znajomo? Twórcy kreskówki za pomocą zgrabnej wolty odwracają oskarżenia, rzucane przez liberałów w kierunku środowisk konserwatywnych: ta celnie i mocno odbita piłeczka niesie za sobą zarzut umysłowych ograniczeń, nietolerancji względem odmiennych od swoich poglądów i forsowanie przyzwolenia na – dosłownie – wszystko.
Dyrektor PC nie waha się przeciwko sięgnięciu po werbalną i fizyczną przemoc: w krótkim czasie podporządkowuje sobie mieszkańców miasteczka, w tym – przynajmniej tymczasowo – Erica Cartmana, niestrudzonego bojownika o możliwość obrażania każdego bez konsekwencji. Jednocześnie wraz ze swoimi poplecznikami rozpoczyna długi ciąg imprez w stylu Omega Kappa Beta Zeta, których uczestnikiem staje się Randy, ojciec Stana. W jego przypadku polityczna poprawność oznaczać będzie przede wszystkim picie na umór w towarzystwie nowych przyjaciół (co do jednego białych, heteroseksualnych mężczyzn), potężnego kaca, pompatyczne frazesy, wygłaszane przy byle okazji oraz drobne i większe akty zastraszenia i terroru. Wszystko po to, aby złamać Kyle’a, który otwarcie sprzeciwia się uwielbieniu dla Caitlyn Jenner, twierdząc, że jej transformacja nie sprawia automatycznie, że Caitlyn jest dobrą i wartościową osobą. Kiedy ustępuje ostatecznie ze swojego stanowiska, poddając poprawności politycznej ostatni bastion samodzielnego myślenia, otrzymuje w nagrodę medal od samego prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy, w świecie „South Park” – orędownika lewactwa, wspomnianej poprawności oraz źle rozumianego postępu.
Libacjom w domu zajmowanym przez członków PCΔ (czy ten trójkąt, symbolizujący deltę, jest tutaj na pewno przypadkowy?) przyglądają się dwaj staruszkowie, kontastując z pewną dozą sarkazmu, przy dźwięku tłuczonego w oddali szkła, że looks like things are getting all PC again. (…) Lasted about six years last time. We got at least 5,9 years to go. Upodlony liberalizm, reprezentowany przez radykalnych głupców, nie różni się niczym od stereotypowego obrazu skrajnego konserwatyzmu: niesie za sobą przekonanie o nieograniczonej niczym wolności, która nie mieści się w granicach zdrowego rozsądku, forsuje przyzwolenie na manifestowanie swoich przekonań religijnych i obyczajowych bez względu na to, jak mocno związane z nimi praktyki zakłócają ład społeczny (vide: kanadyjscy uczniowie, zwróceni twarzami na wschód i grający utwór Chucka Mangione podczas lekcji oraz pozwolenie na brak – w tym przypadku karykaturalny – znajomości języka kraju, w którym przebywają).
Największym wyzwaniem, z jakim musi zmierzyć się jednak Dyrektor PC, jest niepełnosprawny Jimmy, redaktor naczelny szkolnej gazetki, który nie widzi nic złego w użyciu w artykule słowa „niedorozwinięty” i nie uważa go bynajmniej za obraźliwe w kontekście, w jakim zostało ono użyte. Ten konflikt, który jest jedynie wstępem do głównego tematu jednego z odcinków, jest sam w sobie naprawdę interesujący: w jednym narożniku polityczna poprawność, która próbuje dokonać zamachu na wolność słowa, w przeciwnym – reprezentant grupy, który w jakiś sposób rości sobie prawo do mówienia w jej imieniu i stanowienia o tym, co dopuszczalne i obraźliwe, a co nie. Chociaż nie wprost, to pada pytanie, czy możemy przyjąć za pewnik, że mniejszość nie ma nic przeciwko obraźliwym słowom ze strony swojego reprezentanta, a z drugiej strony – gdzie leży granica swobody wypowiedzi, która powinna zostać zachowana?
Polityczna poprawność powraca w nowych odcinkach serialu niemal bezstannie, uderzając w coraz to nowe struny. Kiedy Cartman czyta przedszkolakom samodzielnie przez siebie wymyśloną wariację baśni o Czerwonym Kapturku, Kapturek staje się homoseksualnym chłopcem otoczonym przyjaciółkami (tu sporo wtrętów nt. kobiecej seksualności), a i babcia okazuje się być chłopcem – tym razem, dla odmiany, chłopcem czanoskórym. Zanim uderzymy w tony pełne zdumienia, warto przypomnieć sobie kontrowersje narosłe wokół tej baśni w USA, kiedy ocenzurowano ją ze względu na… wino w koszyczku Kapturka. Problem, który jeszcze niedawno wydawał się absurdalny, dziś porusza się z pełną powagą, kastrując stare dzieła z sensów i przerabiając tak, żeby pasowały do nowoczesnych czasów. Czy w imię politycznej poprawności ze starych książek zniknie każdy „czarnuch”, będący żywym świadectwem napięć rasowych, segregacji i prześladowań? Czemu mają służyć takie czystki – rzeczywistej poprawności czy też może wybielaniu nie aż tak chwalebnej historii, ukształtowanej między innymi przez palące podziały i walkę o samostanowienie?
Mr. Garrison i polityka antyimigracyjna
Sytuacji Ameryki przedstawianej w mediach przygląda się jedyny homoseksualista w South Park, który obwinia polityczną poprawność i nauczanie o otwartości i akceptacji o sprowadzenie do USA hord imigrantów, których nie wolno nazywać już nawet „nielegalnymi”, a co najwyżej „nieudokumentowanymi”. Oburzony Mr. Garrison wskazuje przy tym gniewnie ręką… Kanadyjczyków, grających nieopodal w bilard.
Mr Garrison – jak przystało na homoseksualistę widzianego oczyma środowisk konserwatywnych – ma tylko jedną receptę na naprawę świata skażonego imigrantami: wyruchać ich wszystkich na śmierć. Nawołuje do zbudowania muru, oddzielającego dwa kraje i przywołuje podczas lekcji przykład Imperium Rzymskiego, obarczając winą za jego rozpad „życzliwie witanych” w Rzymie Gotów. Jednocześnie wracają stare, dobre i tak bardzo znane już widzom „South Park” zarzuty pod adresem Żydów – tym razem Cartman oskarża Kyle’a (powołując się, co ciekawe, na Księgę Rodzaju), o spisek w celu zasiedlenia kraju imigrantami i zniszczenie kulturowego dorobku Ameryki.
Tutaj rozpoczyna się naprawdę dobra zabawa: czy Mr. Garrison, sprzeciwiający się ze wszystkich sił poprawności politycznej, jest odbiciem współczesnego społeczeństwa amerykańskiego, które miałoby akceptować środowiska LGBT, ale tylko przy jednoczesnym zachowaniem swoich podstaw, tj. białej dominacji i patriarchatu? Czy też może jest pierwszym z serii subtelnych kopniaków, jakie serial wymierza redneckom, zwolennikom Donalda Trumpa i wszelkim przejawom zaślepenia i upraszczania rzeczywistości bez względu na podziały?
Niezależnie od tego, jak brzmi odpowiedź, radykalne wystąpienie Mr. Garrisona kończy jego pedagogiczną karierę i rozpoczyna wyścig po… fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych. Z czasem staje się on coraz wierniejszym odbiciem Donalda Trumpa, opierając swój program na wspomnianym ruchaniu imigrantów i jak Trump uosabiając hipokryzję, protestując przeciwko jakiejkolwiek odmienności. Jako Giant Douche staje w zbliżających się wyborach przeciwko Turd Sandwich (czyli Kanapce Z Gównem) aka Hillary Clinton. Za mało czytelnie? Żeby dopełnić obrazu, sięga po sztuczną opaleniznę i ostro wypowiada się o Kanadyjczykach, budujących mur oddzielający ich od USA: bo jakże to tak? Żeby Amerykanie nie mogli Kanady odwiedzać, ilekroć najdzie ich ochota? Żeby nie mogli zobaczyć, czy naprawdę jest tam tak wspaniale, jak Kanadyjczycy twiedzą? Ostatecznie przecież zakaz migracji powinien działać tylko w jedną stronę, zabezpieczając interes Amerykanów, nie krępując ich jednak żadnymi ograniczeniami – o to koniec końców chodzi w hegemonii.
Donald Trump ze swoją postawą mnoży się w „South Park” i obdziela sobą więcej niż jedną postać: jego cechy (w tym charakterystyczny blond tupecik) można znaleźć także w postaci prezydenta Kanady, przez którego obywatele byli zmuszeni emigrować do USA. Jak twierdzi jeden z imigrantów, zagłosowali na niego nieco dla żartu, nie spodziewając się tego, że faktycznie może on dojść do władzy i że będą musieli uciekać z kraju – szokuje to Buttersa, który do tej pory zakładał (za sprawą Cartmana), że Kanadyjczycy przyjechali do USA z powodu wspaniałości jego ojczyzny. Plan, w ramach którego Butters za namową Erica miał uwieść i w zasadzie zgwałcić młodą Kanadyjkę w ramach symbolicznego zjednoczenia dwóch nacji, wali się w gruzy. Ostatecznie jednak problem rozwiązuje się sam – po tym, jak Mr. Garrison rucha na śmierć prezydenta Kanady, niechciani imigranci wracają do domu. Okazuje się, że obalenie znienawidzonego przywódcy wystarczy do przywrócenia status quo. Warto tę kwestię przemyśleć.
Populistyczne wypowiedzi Mr. Garrisona i chwytliwe hasła wyborcze przysparzają mu zwolenników, tymczasem atmosferę narastających podziałów społecznych podsycają media: Jimmy Fallon publicznie szydzi z miasteczka South Park i wyzywa mieszkańców od przygłupich wieśniaków. Pamiętając o tej krótkiej przemowie, nietrudno zgadnąć, dlaczego na początku 20. sezonu Randy odkrywa, że jego sąsiedzi tłumnie gardłują za kandydaturą Mr. Garrisona – ostatecznie kogo innego mieliby wybrać, kiedy „lubiący wszystkich” komik utożsamia ich z poglądami pochodzącego z South Park kandydata, łącząc jego poglądy z zacofaniem i przypisując je małomiasteczkowemu lub wiejskiemu pochodzeniu? Oskarżani w mediach o bigoterię, mieszkańcy miasteczka nie tyle utożsamiają się z poglądami Mr. Garrisona, co stają przeciwko tym, którzy obrzucają ich łajnem: oto, jak traci się elektorat poprzez tworzenie sztucznych opozycji.
Temat strachu i wrogości wobec tego, co obce, powraca w kolejnych odcinkach, tym razem w kontekście terroryzmu. Dzieci z South Park Elementary bawią się w zrujnowanej części miasta: przebrani w czarne stroje, zamaskowani i spowici tajemnicą, chłopcy udają, że są ninja. Prowadzi to do fatalej pomyłki: mieszkańcy miasta biorą młodocianych adeptów ninjitsu za… arabskich terrorystów, podejrzewając dzieci o konszachty z ISIS. Według obiegowej opinii ninja są „gejowscy”, a terroryści straszni, jednak gdy przedstawić ich obiektywnie, w zasadzie wydają się od siebie nie różnić. Wizualne skojarzenie budzi grozę: wszystko, co z grubsza przypomina zamaskowanego Araba, kojarzone jest z potencjalnym zamachem i przemocą. Pojawia się tu również istotne pytanie: jak to możliwe, że rodzice wychowują swoje dzieci w normalny sposób, a mimo to dzieci te stają się niespodziewanie radykałami i terrorystami? Czy może być – jak w odcinku 7. – że dzieje się tak, bo młode pokolenie walczy o coś, w obronie czego nikt nie chciał im pomóc? A może – to także pada wyraźnie w kreskówce – to początkowo tylko zabawa, sposób na poszukiwanie swojej tożsamości i próba zbudowania grupy, do której można przynależeć?
W sezonie 20. Stan zadaje ważne pytanie: dlaczego co 4 lata robimy to samo i wybieramy między republikanami i demokratami, tak naprawdę nic nie zmieniając? Jego wątpliwości są jak najbardziej na miesjcu: Mr. Garrison wyraźnie nie ma planu i będąc blisko zwycięstwa, zdaje sobie sprawę, że nie wie, co ma robić, jak rządzić krajem w razie coraz bardziej prawdopodobnej wygranej. Zaczyna zatem sabotować własną kampanię, co jednak przynosi odwrotny efekt: Hillary Clinton jest za głupia, żeby wykorzystać sytuację, a im gorsze rzeczy robi Mr. Garrison, tym bardziej przyklaskują mu ludzie, doceniając fakt, że nie brzmi jak typowy polityk. Aluzja wystarczająco czytelna?
Problemy z wizerunkiem publicznym
South Park potrzebuje lekarstwa na swój wypaczony przez Mr. Garrisona i Jimmy’ego Fallona wizerunek, sięga więc po… hipsterów, reprezentujących nowoczesność, postęp i liberalizm. To jednak niezupełnie ta sama grupa społeczna, co obrońcy poprawności politycznej, chociaż z tymi ostatnimi dogadują się świetnie: ta wielkomiejska lewica z bożej łaski reprezentuje w serialu jedynie zblazowanie i problemy pierwszego świata: swoją przemianę miasteczko zaczyna więc od otwarcia Whole Foods, eleganckiego sklepu oferującego – za adekwatną cenę – wylącznie nieprzetworzoną żywność ekologiczną, pozbawioną nasyconych tłuszczów, barwników, słodzików i polepszaczy smaków. To właśnie, a nie – co znamienne – autentyczne działania u podstaw, staje się wyznacznikiem prospołecznego myślenia mieszkańców South Park, dbających about stuff.
Wykorzystując trend na rewitalizację starych, zniszczonych obiektów, pani burmistrz zarządza stworzenie nowej, kreatywnej subdzielnicy w South Park: w ramach inwestycji SodoSopa obok obskurnych domów zamieszkanych przez biedotę (w tym rodzinę Kenny’ego) chce postawić luksusowe apartamentowce, galerie i kafejki, dając jednocześnie przyszłym mieszkańcom doświadczenie przestrzeni nieskażonej jeszcze konsumpcją i agresywnym kapitalizmem. Wszyscy wiemy, jak kończą się takie eksperymenty i podobnie kończą się one w South Park: ceny gruntów i codziennego życia rosną, zmuszając ludzi do wyprowadzki, a banały o wspieraniu lokalnej ekonomii nie przekładają się w żaden sposób na fakt, że uwięziona właściwie w tym miejscu rodzina Kenny’ego nie może pozwolić sobie na sprzedawane w SodoSopa lody za 10$. Rywalizujący z kompleksem właściciel restauracji City (Shitty) Wok, próbując uratować swój chiński biznes, sięga po ostateczną broń: ciężką pracę małych dzieci zatrudnionych w lokalu.
Ostatecznie wszyscy wychodzą ze starcia na tarczy, jednak Whole Foods pokazuje swoją mroczną stronę, wpędzając nowoczesne społeczeństwo w poczucie winy, kiedy ktoś odmawia przekazania przy kasie dolara na głodne dzieci na całym świecie. Absurdalne metody, jakimi sklep próbuje pozyskać datki, mocno kontrastuje z pełnymi zakłopotania wyjaśnieniami Randy’ego, który ostatecznie wypowiada wojnę działalności charytatywnej sklepu. To zrozumiałe – Randy nie chce czuć się winnym, chodząc do sklepu codziennie i kupując drogie, ekologiczne produkty: gdyby codziennie miał przekazać głodującym dzieciom 2 dolary, w skali miesiąca musiałby oddać ich aż… 62. Strach pomyśleć.
Efektem kampanii Randy’ego jest akcja Shameless America, której celem jest zlikwidowanie poczucia wstydu w ogóle, niezależnie od tego, czy idzie o powyższego dolara, o wpychanie się przed ludzi w kolejce czy o brak zdolności manualnych. Nie powinniśmy się wstydzić – mówi Randy. Nikt nie powinien się wstydzić, cokolwiek zrobił i czegokolwiek nie zrobił. Piękne. A rzeczywistość może się bujać.
Te bewzględne social media
Nie po raz pierwszy media społecznościowe pojawiają się w South Park, jednak tym razem uderzają z pełną mocą. Zaczyna się od Geralda, recenzenta portalu Yelp, który swoje zajęcie wykorzystuje do wywierania nacisku na restauratorów. Dokładnie to samo robi Eric Cartman, znęcając się nad prowadzącą nową w mieście restaurację meksykańską rodziną. Sposób przedstawienia panoszących się coraz bardziej w South Park yelperów, uzurpujących sobie prawo do miana krytyków kulinarnych, jest jak policzek w twarz użytkowników internetu posługujących się gwiazdkami i ocenami jak zabójczą bronią. Przywiązujący przesadną wagę do swojej roli Gerald wpada niemalże w obsesję, sądząc, że jego opinia naprawdę znaczy więcej niż zdanie innych gości restauracji. Tak właśnie rodzi się autorytet epoki social mediów, domorosły i samozwańczy specjalista bez legitymacji, któremu za dowód kompetencji wystarcza jego osobiste przekonanie o własnej wielkości. To trochę tak, jakby każdy użytkownik Filmwebu albo bloger piszący o kinie nazywał się krytykiem filmowym. Oh, wait.
W odcinku 5. Eric – bo któżby inny – spotyka się ze zjawiskiem bodyshamingu: jego półnagie zdjęcie wywołuje krytykę i koniec końców Butters zmuszony jest filtrować media społecznościowe Cartmana, żeby usunąć z nich wszelkie negatywy. Do grona potrzebujących tej samej usługi dołączają wkrótce m.in. Demi Lovato, Steven Seagal i… Vin Diesel (trudno powiedzieć, czemu, wszyscy kochają Vina). To jedno z najbardziej interesujących zagadnień, jakie pojawia się w tym sezonie – krytykowani zawzięcie filtrują opinie, nie dopuszczając rzeczywistości (a właściwie Rzeczywistości) do głosu: ich metodą na walkę z krytyką jest banowanie, kasowanie, zamykanie się w bańce. Z drugiej jednak strony – jak Eric – publikują w sieci rzeczy co najmniej kontrowersyjne, rzeczy, które być może świat niekoniecznie chce oglądać. Twórcy zdają się pytać tu wprost, czy walka z bodyshamingiem jest przejawem autentycznego poczucia misji czy też może raczej narcyzmu ze strony publikujących, którzy zdają się pragnąć atencji i nie wyobrażają sobie po prostu nie publikować swojego wizerunku. Mniej idzie tu o wstyd czy możliwość publikacji w ogóle, a bardziej o refleksuję nad tym, dlaczego w zasadzie to robimy, jeśli nie dla poklasku i chęci polepszenia sobie samopoczucia za sprawą komplementów, których być może nie otrzymujemy wystarczająco wiele na co dzień.
Zachowanie prześladującego uczennice na początku 20. sezonu internetowego trolla prowadzi do ciągu tragicznych wydarzeń: zaczyna się od małej Heidi, która stoi na krawędzi wysokiego mostu. Słychać cichy plusk, a następnego dnia szkołę obiega straszna nowina: dziewczynka pozbyła się swojego telefonu i zniknęła z Twittera. Wszyscy wspominają ciepło jej internetową aktywność, publikując pełne wsparcia wiadomości… na Twitterze, ignorując jednocześnie siedzącą obok Heidi, która przestała być częścią otaczającego ją świata: Heidi już nie isnieje, nie bierze udziału w dyskusji. Obwiniany o to Cartman zostaje podstępem skłoniony do odbycia wycieczki do lasu – pod pozorem całonocnej gry w Counter Strike’a chłopcy prowadzą go do małego domku, gdzie planują wymierzyć sprawiedliwość: brutalnie zamordowane laptop, tablet i smartfon Cartmana trafiają do dziury w ziemi, odcinając chłopca na dobre od mediów społecznościowych. Świeżo upieczony wyrzutek społeczeństwa zwraca się więc ku Heidi i wspólnie odkrywają, że życie offline wcale nie jest takie złe. Najgorszą częścią bycia poza social mediami jest brak obserwujących (followersów); you want to go somewhere? I’ll follow you – obiecuje Cartman Heidi, która właśnie wyznała, że zdarzało jej się odwiedzać określone miejsca tylko po to, żeby ludzie wiedzieli, że tam była.
Złap za broń
Wraz z tematem posiadania broni w USA wraca problem politycznej poprawności: kiedy oficer Barbrady strzela przez przypadek do dziecka, największe znaczenie ma fakt, że ofiarą jest 6-letni Latynos. Zwolnienie policjanta na wskutek przerzucania się odpowiedzialnością przez polityków i nagonka na funkcjonariuszy sprawia, że na jaw wychodza motywacje tych ostatnich: okazuje się, że dla wielu głównym powodem wstąpienia do służb mundurowych była możliwość pobicia od czasu do czasu przedstawiciela jakiejś mniejszości. Odkąd nie mogą tego robić, nie kwapią się przesadnie do wykonywania swoich obowiązków – w końcu co to za frajda, atakować innych białych mężczyzn na ulicach? Sytacji nie poprawia narastająca anarchia, spowodowana spadkiem zaufania i szacunku do policji: liberalne społeczeństwo zdaje się po hippisowsku myśleć, że postulaty o równości likwidują potrzebę egzekucji prawa. Efekt? Łatwy do przewidzenia, zwłaszcza w połączeniu z powszechnym dostępem do posiadania broni palnej: bezprawie i samosądy, przekonanie, według którego znakiem nowoczesnego, postępowego świat jest brak konieczności egzekwowania prawa przez organy ścigania (mamy Whole Foods dopiero od miesiąca i już nie potrzebujemy policji!).
Pozornie terrorystyczna działalność Kenny’ego i jego kolegów, parających się ninjitsu, sprawia, że wyparci ze spornego terytorium bezdomni panoszą się w mieście. Nie podoba się to rzecz jasna postępowym i nowoczesnym mieszkańcom South Park, jednak policja konsekwentnie odmawia rozwiązania problemu rzekomego ISIS. Odpowiedzią jest oficer Barbrady – jedyne, co musi zrobić, to… strzelić do dziecka.
W finale 19. sezonu za pistolety łapią małoletni: Kyle i jego koledzy chcą się chronić i czuć bezpiecznie, jednak szybko okazuje się, że broń to jedyne, co pozwala na skupienie czyjejś uwagi. Dialog nawiązuje się dopiero wtedy, kiedy wszyscy mierzą do siebie nawzajem: most porozumienia buduje się ze spluwą wymierzoną między oczy.
Drapieżny świat reklamy online vs. dziennikarska niezależność
Wojna, którą Jimmy wypowiada Dyrektorowi PC, tylko częściowo dotyczy problemu politycznej poprawności. Głównym tematem związanym z gazetką jest reklama, czy też – w tym konkretnym wypadku – jej brak. Szkolna gazetka redagowana przez Jimmy’ego pozbawiona jest artykułów sponsorowanych, banerów i innych nośników reklamowych.
Reklama rządzi światem – w tym wypadku dosłownie. Ścigające ludzi po całym internecie banery i pop-upy odwracają uwagę od informacji, zaciemniają obraz. Łapią odbiorcę w pętlę przekierowań i dekoncentrują, sprawiają, że ten traci z oczu cel. Informacja rozwadnia się, traci moc; odbiorca instynktownie wyczuwa, że coś jest nie tak, ale nie jest w stanie wyrwać się z pętli – ofiarą inteligentnych reklam padają w ten sposób chłopcy, którzy chcą rozwikłać zagadkę tajemniczego zniknięcia Jimmy’ego. Szukających w sieci odpowiedzi, dają się uwieść szybko uczącym się mechanizmom i ostatecznie kończą swoje poszukiwania w pobliskiej lodziarni lub… kupując buty w centrum handlowym po tym, jak reklama wmówiła im potrzebę konsumpcji.
Informacja to potęga (nie przez przypadek najwyższym dowodem zaufania, jaki daje Kyle, jest podanie 4 ostatnich cyfr swojego ubezpieczenia), a Jimmy tymczasem zostaje ekspertem do odróżniania owych informacji od reklam, co – jak się okazuje – jest umiejętności zatraconą przez społeczeństwo. Aby przetrwać po wymyśleniu programów blokujących, reklamy ewoluowały i stały się świadome. Ich szczytową formą jest… Leslie, jedna z uczennic South Park Elementary, blisko związana z Dyrektorem PC. Stylizowana na fragment z filmu „Ex Machina” scena rozmowy jest jednym z kluczowych momentów w całej intrydze; w międzyczasie jednak była dyrektorka szkoły, Victoria, wyjaśnia Mr. Garrisonowi, jaką rolę pełni on sam w układance, a Dyrektor PC dowiaduje się, że i on sam nie jest tym, za kogo do tej pory się uważał.
Twórcy „South Park” nie pozostawiają złudzeń: polityczna poprawność to marketingowe narzędzie służące tylko i wyłącznie sprzedaży, napędzające konsumpcję określonego modelu życia, którego wyznawcami stali się w zasadzie wszyscy mieszkańcy miasteczka. Modelu, na który wielu już nie stać. Te ofiary własnego lifestyle’u – jak Randy – nie dopuszczają do siebie myśli, że konieczność opuszczenia coraz to droższego miasteczka może być spowodowana ich własną zachłannością i nadmierną konsumpcją. Wierzą raczej w teorię spiskową i bezlitosny system sterowany odgórnie – system, za który oni sami nie ponoszą odpowiedzialności i którego nie współtworzą w najmniejszym stopniu, budując miejsca pokroju SodoSopy i kupując w Whole Foods, marginalizując biedę w swoim otoczeniu i nabywając za kolejny kredyt hipoteczny życie, na które ich nie stać. What is PC but a verbal form of gentrification? Spruce everything up, get rid of all the ugliness in order to create a false sense of paradise – mówi Nathan, tłumacząc Jimmy’emu zawiłości mechanizmów nowego świata. W takim świecie przetrwać mogą tylko reklamy, nie ma tu miejsca na inne formy świadomości.
Stary dobry seksizm i trolle
Twórcy „South Park” wykorzystali niedawny incydent z udziałem futbolisty Colina Kaepernicka z San Francisco 49ers, który nie wstał do hymnu podczas rogrywek w akcie protestu przeciwko traktowaniu czarnoskórych w USA. W serialu widać halę sportową South Park Elementary zapełnioną widzami, którzy w napięciu oczekują na reakcją młodych siatkarek w analogicznej sytuacji. Oczy wszystkich zwróne są zwłaszcza na jedną z nich, czarnoskórą Nicole Daniels: czy usiądzie? Czy będzie stała? Kiedy wreszcie sytuacja się wyjaśnia, a komentator ogłasza, że „cztery siatkarki usiadły, a trzy z nich nawet nie są czarne”, tłum pospiesznie opuszcza halę. Bo przecież nikogo nie interesują kobiety uprawiające sport.
Problem zostaje rozwiązany w iście amerykańskim stylu: na prośbę polityków J. J. Abrams, mistrz rebootów, ma stworzyć nową wersję hymnu – skoro uratował „Gwiezdne Wojny”, to z Ameryką także sobie poradzi. I, okazuje się, radzi sobie wyśmienicie, odpowiadając na zapotrzebowanie na utwór, który połączy stare i nowe ponad podziałami, będzie mówił w imieniu wszystkich, zachwycał i inspirował. Abrams tworzy hymn, podczas którego można stać, klękać lub siedzieć, co wyklucza możliwość protestowania. Nie ma protestu – nie ma problemu. Brawo, panie Abrams.
Podejrzewany o bycie internetowym trollem, kryjącym się pod pseudonimem skankhunt42, Cartman w ramach samoobrony wygłasza mowę, w której próbuje udowodnić, że kobiety są tak samo zabawne jak mężczyźni (aka: są im równe), zwłaszcza kiedy żartują ze swoich cipek. Eric zachęca siedzące na widowni dziewczynki do opowiedzenia żartu i powiedzenia głośno „wagina”, co spotyka się z protestem Wendy i jej koleżanek: kobiety nie muszą być zabawne, a już na pewno nie muszą być zabawne na zawołanie, nie muszą wcale mieć do siebie dystansu i nie muszą żartować ze swojej seksualności. Motyw ten, powracający w pierwszych trzech odcinkach 20. sezonu, to małe arcydzieło. Eric, w którego szczere intencje nikt nie wierzy, przywołuje przykład Amy Schumer i jej specyficznego poczucia humoru. Próbując zrozumieć zawiłości relacji damsko-męskich przekonuje się po drodze, że dziewczynki – dosłownie, chociaż także i metaforycznie – nie mają jaj i dlatego właśnie nie zachowują się tak jak chłopcy. Postać Schumer jednoznacznie kieruje dyskusję w stronę pytania o to, czy na tym właśnie polega równość płci w jej dobrym znaczeniu? Czy ta równość oznacza zniżanie się do najniższych poziomów – w tym wypadku – poczucia humoru, do przyzwolenia na wulgarność, prostackie żarty?
W ramach kontrofensywy wobec mowy nienawiści w sieci i wszechobecny seksizm, dziewczynki zgodnie zrywają z chłopcami w szkole, stosując odpowiedzialność zbiorową. To wszystko jednak na nic: trollem jest ojciec Kyle’a – Gerald, chodzące zaprzeczenie stereotypu – czy może być, że nasza ocena internetowych hejterów nie ma nic wspólnego z rzeczywistością? Gerald jest zamożny, ma kochającą rodzinę, jest szczęśliwy: lubi po prostu patrzeć, jak świat płonie. Za swój cel bierze kobiety – może to mroczna, stłamszona część jego osobowości, może jego prawdziwa natura mizogina? Moment załamania przychodzi dopiero wtedy, kiedy doprowadza do tragedii – samobójstwa duńskiej olimpijki Freji Oldengaard, na wskutek czego jej rodacy sięgają głęboko do narodowych mitów i legend i wypowiadają wojnę trollowi, który porwał ich księżniczkę. Jak powszechnie wiadomo, jedyną metodą na pokonanie trolla jest… nazwanie go jego prawdziwym imieniem.
Jednym z najmocniejszych punktów początku 20. sezonu są jednak member berries, zagadkowe owoce przypominające kształtem winogrona, które głosem Erica Cartmana przenoszą konsumenta w „stare, dobre czasy”. Nostalgiczne i urocze, za pomocą odniesień do ikonicznych dzieł z przeszłości przypominają o tym, co było dobre w latach 80. i 90., pozwalają rozmarzyć się na wspomnienie o świecie, który był prosty, klarowny, zrozumiały. Member berries są jak lekarstwo na współczesność, dzięki któremu rzeczywistość wydaje się znośna: przywołują popkulturę i wspomnienia z młodych lat konsumenta, żeby oswoić nowy świat. Pomiędzy kolejnymi słodkimi wspominkami przemycają jednak podprogowo pamięć o czasach, w których „dookoła nie było aż tak wielu Meksykanów”, a „małżeństwa zawierało się tylko między kobietami i mężczyznami”. O czasach, w których wszyscy czuli się bezpiecznie, w których nie było ISIS i kiedy panował Reagan. Warto o tym pamiętać, kiedy kolejny raz damy upust swojej tęsknocie do lat, w których o tak wiele rzeczy się nie martwiliśmy – przede wszystkim dlatego, że nie nie wiedzieliśmy, że można żyć inaczej i że przyjdzie nam zetknąć się ze zjawiskami, które zmuszą nas do zajęcia stanowiska. Bo tęskniąc za czasami swojego dzieciństwa i młodości, tęsknimy tak naprawdę za czasami, w których byliśmy odgórnie zwolnieni z konieczności samodzielnego myślenia. Remember the 80’s? Remember the 90’s?