Jeśli jesteś aktywnym – naprawdę aktywnym – użytkownikiem Internetu, być może wiesz, o czym mówię. Budzisz się rano i pijąc pierwszą kawę, masz za sobą szybki przegląd skrzynki pocztowej, rzut oka na feed Facebooka oraz listę powiadomień. Do tego dochodzi Twitter, Instagram, nierzadko własny blog, ulubione forum, na którym regularnie zabierasz głos, być może jakiś zabłąkany sms: spokojnie, to tylko kupon rabatowy do drogerii albo informacja o promocji na narty, chociaż wcale przecież nie jeździsz na nartach i w zasadzie to nienawidzisz śniegu jak zarazy.
Radzimy sobie z tym na różne sposoby: wyjeżdżamy na spektakularne urlopy, ale zanim to zrobimy – a jakże! – ogłaszamy fakt odcięcia się od internetu wszem i wobec w social mediach, ustawiamy stosowne powiadomienie w skrzynce pocztowej, kilkakrotnie przypominamy znajomym, że teraz to już tylko gołębie pocztowe i telepatia, a tak w ogóle to jesteśmy niedostępni dla świata i nic tylko plaża, piasek, włoskie kobiety i greccy mężczyźni, relaks, panie, relaks. Co nie przeszkadza nam, rzecz jasna, przynajmniej raz dziennie meldować się na Instagramie i opublikowanych tam dowodów na dolce far niente udostępniać dalej i szerzej, tak by cały świat mógł zobaczyć, jak bardzo nas nie ma.
Cóż warty byłby ten detoks, gdyby nikt o nim nie wiedział? Po powrocie idzie już z górki: w dobrym tonie jest opublikować krótkie podsumowanie z przesłaniem, poradzić ludziom, by poszli w nasze ślady i czasami odkleili się od szyby monitora. Bo najważniejszy jest przecież drugi człowiek, wiemy to przecież bardzo dobrze, zagadując na fejsie w imię podtrzymywania więzi.
Spotkania na kawę i na obiad przekładamy w nieskończoność i nie silimy się już nawet przesadnie na wydumane powody: ostatecznie rozumiemy wszyscy, że czas to pieniądz i nie ma się go zbyt wiele, żyć z czegoś trzeba, mój drogi i pal sześć, że na każdą godzinę odwołanego spotkania przypada w zderzeniu z rzeczywistością przynajmniej 30 minut dryfowania między informacjami, które tak naprawdę nie mają mocy odmienienia życia, ale przecież lepiej jest wiedzieć, niż nie wiedzieć.
Mamy specjalne aplikacje do przechowywania informacji i inne aplikacje, które pomagają nam zapanować nad tymi aplikacjami. Kiedy i jak z nich korzystać, zapisujemy w cyfrowych terminarzach, jeśli wybieramy te analogowe, to raczej ze względu na sentyment i ich design; dane segregujemy na te, które przyswajamy teraz, na te, które później i na te ostatnie, które w zasadzie to nigdy, ale nie daj Boże, żebyśmy stracili do nich dostęp, te więc trzymamy w worku z zakładkami w przeglądarce lub w odmętach Pocketa. Polecamy sobie nawzajem narzędzia do zagłuszania szumu i bezustannie podkręcamy głośność na maksimum, żeby nie słyszeć sygnału nadciągającej fali powiadomień; chociaż teksty piszemy w specjalnych oknach pozbawionych dodatków i rozpraszaczy, regularnie nagradzamy się krótkimi rzutami oka w kierunku Twittera.
Albo inaczej: nie radzimy sobie z tym wcale a wcale, zdarza nam się ulegać narastającej panice i podstępnej melancholii, pielęgnować je tak długo, aż wykwitają w depresje lub lęki, jednak rzucane w eter prośby o pomoc pozostają bez odpowiedzi, aż w końcu budzimy się w strachu i zasypiamy w strachu i nie to nawet, że FOMO, bo tak naprawdę jest nam już wszystko jedno, to raczej bojaźń, że prawdziwe życie jest może gdzie indziej i że być może ten instynkt, który wzbrania się przed fotografowaniem kolacji, jest tym właściwym. Coraz lepiej wiemy, że nie jest z nami dobrze – utwierdzają nas w tej pewności nagłówki z popularnych portali, więc diagnozujemy się chętnie, z pewną perwersyjną przyjemnością doszukując się wzorów i schematów zachowań: na równi z dobrymi książkami polecamy sobie sprawdzonych terapeutów, chociaż jeszcze dekadę temu żyliśmy w świecie, który wyśmiewał zbiorowe psychozy.
Ostatecznie mamy jednak do utrzymania publiczny wizerunek i lecimy już trochę siłą rozpędu, szkoda byłoby ostatecznie zaprzepaścić to wszystko, zmarnować tysiące lajków ciężkiej pracy. Jest z nas tu, w sieci, tak wiele już przecież, że coraz mniej zostaje na całą resztę: zamiast iść w dialog, zaspokajamy się namiastką rozmowy w komentarzach pod linkiem, często przekonując do swojego zdania ludzi, których wcale nie znamy i których zdanie nie ma dla nas najmniejszego znaczenia, bo z awatara trudno czasami wywnioskować, czy swój to, czy wróg.
I nie ma w tym przecież niż złego, bo przecież na pozór czujemy się dobrze i jesteśmy zdrowi, choć czasem rwie trochę w krzyżu od zbyt długiego siedzenia. Coraz częściej może jeszcze uparcie mylimy pojęcia, akceptujemy swoje skrajne wycofanie ze świata jako introwertyzm, czytamy dużo o tym, jak kochać siebie, niezależnie od tego, jak bardzo uszczelniamy ścianki swoich klatek, w pogoni za odpowiedzią szukamy w sobie chorób i zaburzeń, w efekcie nie zauważamy niekiedy, kiedy naprawdę osuwamy się w lepką ciszę i nie do końca dociera do nas, że nader często sami jesteśmy sterem i okrętem swoich problemów i że czasami nie radzimy sobie po prostu z poczuciem nadmiaru. Szukamy winy w sobie czy też w sposobie, w jaki wychowali nas rodzice i roztrząsamy przyczyny tak długo, aż nie robi nam się co prawda lepiej, ale przynajmniej wiemy już, dlaczego czujemy się coraz to gorzej. Przepełnieni treścią, chociać nie sensem, każdego dnia zaczynamy od nowa, wydzierając z siebie kolejne skrawki czasu na czytanie o tym, jak zapanować nad czasem i – zamiast odpuścić – zebrać się w sobie i lepiej organizować.
I być może tylko czasami marzy nam się rzucić to wszystko i wyjechać, może niekoniecznie w Bieszczady, ale dokądś, skąd nie musielibyśmy już wracać w hałas.