Szorty kulturalne #38: filmy o muzyce, które złamały mi serce
Początkowo to miał być jeden wpis, ale już na etapie robienia notatek zrozumiałam, że nic z tego: kto to potem będzie czytał, jak wysmaruję epopeję na 20 tysięcy znaków? Zdecydowałam się zatem podzielić swoje światłe przemyślenia na części: pierwszą znajdziecie tutaj, a dzisiaj mam dla Was kilka innych tytułów – te, które zostawiłam sobie na koniec, bo trafiły w sam środek mojego robaczywego serca i prawie że doprowadziły mnie do łez. Jeden w zasadzie trochę doprowadził. Ale o tym sza.
Szukacie czegoś innego? Obserwujcie mnie na Filmwebie!
1. Co jest grane, Davis? (Inside Llewyn Davis, reż. Ethan Coen, Joel Coen, 2013) – 8/10 ♥
Ustalmy na początek jedno: zazwyczaj nie jaram się aktorami i muzykami. W ogóle sławnymi ludźmi. Lubię określonych twórców, zdarza mi się uważnie śledzić ich cały dorobek, ale w życiu powiesiłam na ścianie tylko dwa plakaty ze swoimi idolami i raz był to Kurt Cobain, a ja miałam 14 lat, a drugi raz – Queen, zatem chyba jest jasne, że nie chodziło mi o zwierzęcy magnetyzm Mercury’ego, a raczej o to kapitalne zdjęcie z okładki singla „Bohemian Rapsody”. Jedynym wyjątkiem jest dla mnie chyba Jude Law, bo roztapiam się na jego widok w każdej praktycznie roli, wystarczy tylko że omiecie korytarz niebieskimi oczętamie swemi i już jestem ugotowana. Poszłabym też bez wahania na kawę albo do ołtarza z Vinem Dieselem.
Zdarza mi się jednak wcale często przeżywać krótkie zakochania względem bohaterów, zwłaszcza jeśli idzie o silnych, pięknych mężczyzn z wielkimi mięśniami oraz muzyków. Ci drudzy to wręcz moja nemezis, także w życiu prywatnym. Kiedy więc obejrzałam film braci Coen, w zasadzie cieszyłam się, że to tylko fikcyjna opowieść i że nigdy nie spotkałam głównego bohatera na swojej drodze. Bo miałabym, delikatnie mówiąc, przewalone. No kocham go, cóż mogę na to poradzić.
Bracia Coen nie pozwalają sobie na fuszerkę, a „Co jest grane, Davis?”, chociaż na pewno nie będzie nigdy ich najlepszym filmem, to ma wszelkie szanse pozostać moim ulubionym. Nie tylko z powodu zarostu i smutnych oczu Oscara Isaaka, na widok których miękna mi kolana, ale także – jeśli nie przede wszystkim – dzięki charakterystycznym żółtym i błękitnym filtrom na pięknych zdjeciach oraz świetnej muzyce.
Oskar Issaac naprawdę tu śpiewa i to tak, że ciuchy same spadają z człowieka. Towarzyszą mu Justin Timberlake w dość zabawnej i zdecydowanie mało seksownej roli, intrygująco spięta Carey Mulligan, Adam Driver i John Goodman. Z taką obsadą nie można przegrać i Coenowie nie ocierają się nawet o ryzyko.
Llewyn Davis bez powodzenia szuka szczęścia na nowojorskiej scenie muzyki folkowej: przemieszcza się między kanapami swoich kolejnych znajomych, którzy są gotowi poratować go miejscem do spania, nie wykazuje przesadnie wiele inwencji, aby zrobić coś ze swoim losem i pozwala w zasadzie, żeby życie przerzucało go z miejsca na miejsce. Podobno kiedyś wiodło mu się lepiej, ale odkąd stracił partnera w tragicznych okolicznościach, jest raz na wozie, raz pod wozem. Zazwyczaj pod.
„Co jest grane, Davis?” uwodzi klimatem, stroną wizualną i głosami oraz – jak zawsze u Coenów – dialogami i aktorskimi popisówkami solo; John Goodman kradnie uwagę za każdym razem, kiedy pojawia się na ekranie, a muzyczne trio Issac – Timberlake – Driver rozbraja humorem, zwłaszcza kiedy Driver (późniejszy Kylo Ren w „Gwiezdnych Wojnach”) wtrąca pomiędzy wersami piosenki swoje „OUTER… SPACE”.
Pomimo tych wstawek i sugestii, które przemyca trailer, film braci Coen nie jest komedią i nie ma tu za wiele do śmiechu. Obfituje za to w sceny, do których chce się wracać wielokrotnie i które są powodem, dla którego lubię mieć ten film pod ręką. Straciłam już rachubę, ile razy odsłuchiwałam piosenki świewane przez Isaaca na YouTube i Spotify i do dziś żałuję, że nie udało mi się obejrzeć „Co jest grane, Davis?” na dużym ekranie.
Llewyn gra w filmie pierwszą gitarę, partneruje mu jednak nie byle kto – rudowłosy kot o przyjaznym pyszczku i znamiennym imieniu, które niemal do samego końca będzie tajemnicą dla prawie wszystkich łącznie z protagonistą. Podróż, w która wyrusza muzyk w towarzystwie rudzielca (czy na pewno tego samego?) w typowym filmie z trójaktowym podziałem prowadziłaby ku zmianie: tutaj jednak, w onirycznej atmosferze Nowego Jorku z początków drugiej połowy XX wieku, nie jest to takie oczywiste: klamra, która spina koniec z początkiem opowieści w zgrabną pętlę, akcentuje tym samym marazm i stagnację dominujące życie Llewyna.
I nawet nie to, że posępny artysta nie ma przed sobą żadnych możliwości ucieczki z zaklętego kręgu: on po prostu z wyboru i uporu tkwi w swoim życiu. Chociaż sprawia wrażenie, jakby bezustannie był w drodze, w rzeczywistości wydeptuje tylko te same ścieżki, żłobiąc w nich głębokie koleiny. Trwa w bezustannym zawieszeniu gdzieś pomiędzy straceniem i zmianie, opierając się jednemu i drugiemu. Nic dziwi zatem, że tak wściekle atakuje go rozżalona Jean, zarzucając mu bycie nieudacznikiem.
W zestawieniu z prostodusznymi kolegami z branży (rozbrajający Timberlake) Davis nie jest miłym facetem: bez przesadnej skruchy przyznaje się do tego przed swoim siostrzeńcem i trudno w zasadzie zarzucić mu fałszywą skromność. Gdziekolwiek pojawia się Llewyn, tam pojawiają się kłopoty i komplikacje, a nad podjętymi działaniami wisi groźba fiaska. Nie wydaje się jednak, żeby zakłócało to bohaterowi spokojny sen na cudzej kanapie – pod tym względem przypomina on swojego kociego towarzysza, który znika i powraca, nie oferując stęsknionym domownikom żadnych wyjaśnień, zachowując tylko dla siebie detale swoich przygód.
Coenowie nie oceniają i nie silą się na morał: „Co jest grane, Davis?” prezentuje wycinek z życia głównego bohatera, nie niesie jednak za sobą obietnicy poprawy czy w ogóle jakiejkolwiek zmiany. Chciałoby się wierzyć, że po drastycznym początku może być już tylko lepiej i że bohater, nauczony doświadczeniem, wyciągnie jakiekolwiek wnioski, zakończenie jednak przewrotnie pozbawia złudzeń: to nie jest historia o przemianie, ale raczej o okolicznościach, które do przemiany mogą doprowadzić. Lub nie. Czy kolejny dzień w życiu Llewyna będzie lepszy niż te, w których za pośrednictwem braci Coen może uczestniczyć widz?
Śledźcie uważnie wszystkie tropy, które podrzucają twórcy filmu: każdy detal ma tu znaczenie, każda scena i dialog mogą prowadzić do skojarzeń z innymi dziełami braci. Skupcie się przede wszystkim na początku tej opowieści i na jej zamknięciu: ich wzajemna relacja oraz pojawiające się różnice powiedzą Wam wszystko, co musicie wiedzieć o życiu Llewyna Davisa.
TRALER 1 | TRAILER 2 | TRAILER 3 | RED BAND TRAILER
2. Sugar Man (Searching for Sugar Man, reż. Malik Bendjelloul, 2012) – 9/10 ♥
Długo zbierałam się do obejrzenia tego filmu mimo entuzjastycznych opinii znajomych, ostatecznie odpaliłam go którejś nocy, właściwie już nad ranem, zakładając, że mogę nie dotrwać do samego końca. Myliłam się. Prawie 1,5-godzinny seans minął mi w mgnieniu oka i nie zauważyłam nawet kiedy ta historia wciągnęła mnie bez reszty.
Nie wiem, jak ma się filmowa opowieść o Sixto Rodriguezie do faktów z życia tego tajemniczego muzyka. Nie chcę wiedzieć – celowo nie zweryfikowałam tego po seansie, chociaż dobiegły mnie słuchy i licznych przekłamaniach. Nic to: „Sugar Man”, pomimo potężnej dawki cukru na dużej porcji American dream sprzedaje ten piękny sen w sposób tak ujmujący, że przykro byłoby rozstawać się z iluzją.
Prawdziwa historia enigmatycznego muzyka jest niezaprzeczalnie intrygująca: chociaż widziano w nim nieprzeciętnie zdolnego artystę porównywalnego z Bobem Dylanem, w Stanach Zjednoczonych pozostał nieznany. Czy zawiniło etniczne pochodzenie, niezbyt dobrze kojarzące się Amerykanom nazwisko czy może po prostu nieszczęśliwy zbieg okoliczności – ważne, że żadna z jego dwóch płyt nie dotarła do szerokiej publiczności, a o samym muzyku słuch zaginął.
Już samo to wystarczyłoby na sprawny dokument o zmarnowanym muzycznym geniuszu, historia Rodrigueza jest jednak dalece bardziej fascynująca. Tutaj pojawia się zasadniczy problem z pisaniem jakiegokolwiek tekstu na temat „Sugar Mana” – o ile mogę Wam coś doradzić, to po prostu obejrzyjcie ten film, nie czytając o nim wcześniej nic zupełnie, nie sprawdzajcie na Wikipedii hasła „Sixto Rodriguez” i najlepiej nie oglądajcie trailera. W razie gdybyście potrzebowali zachęty, przesłuchajcie któryś z poniższych utworów i na tej podstawie podejmijcie decyzję. Ja mogę Wam tylko obiecać, że nie pożałujecie tych 85 minut.
Jeśli jednak łakniecie mocniejszej zachęty i chcecie ominąć element zaskoczenia, który w dużej mierze buduje narrację „Sugar Mana”, to proszę bardzo: po docenionym przez krytykę, ale kompletnie przemilczanym przez krytykę debiucie Rodriguez zniknął z amerykańskiej sceny muzycznej, ale w latach 70. za sprawą dziwnego zbiegu okoliczności jego album przedostał się jakimś cudem do… RPA. Tam stał się symbolem wolności, buntu przeciwko władzy i apartheidowi. Chociaż o samym muzyku nikt niczego nie wiedział, jego utwory zyskały status niemalże antysystemowych hymnów, a owiany tajemnicą Rodriguez – legendy.
Wkrótce narodziły się plotki o jego tragicznej śmierci, oparte na domysłach i pogłoskach; ostatecznie jednak fanom udało się dotrzeć do muzyka, który – cały i zdrowy, a także zaskoczony swoją sławą na odległym kontynencie – zagrał w Afryce serię koncertów.
Pod względem formalnym „Sugar Man” to sprawnie zrealizowany dokument z twistem, który od pierwszych chwil sugeruje kryminalną niemalże zagadkę. Chociaż rzuca się w oczy, jak wiele niewygodnych elementów zamieciono po drodze pod dywan – jak chociażby tajemnica zaginionych pieniędzy ze sprzedaży płyt – to ta niemalże bajkowa historia nigdzie nie zgrzyta. Widz ma świadomość, że jest uwodzony, ale pozwala na to w imię czerpania przyjemności z uczestniczenia w opowieści.
Bendjelloul i jego rozmówcy kreują Rodrigueza na człowieka bez skazy i zmazy, którego rzekoma kryształowa przeszłość budzi w rzeczywistości nieco wątpliwości chociażby w kontekście wartwy tekstowej utworu „Sugar Man”. Nic to jednak: z łatwością macha się ręką na te i inne umowności; spełniony sen o sławie urzeka szczerością emocji ze strony przynajmniej części rozmówców i chociaż można domyślać się drugiego dna i licznych przemilczeń, to liczne zachwyty nad samą twórczością Rodrigueza nie dają podstaw do ich negowania.
O niewielu filmach można powiedzieć, że dostarczają czystej, nieskażonej niczym przyjemności, która tak silnie oddziałuje na emocje widza; wdzięczny temat z pewnością pomaga, ale sama koncepcja tego dokumentu i pomysł na poprowadzenie narracji robią swoje. „Sugar Man” to kolaż świetnej muzyki, interesującej historii i wyrazistej osobowości samego zainteresowanego: te składniki, podane w przemyślanym opakowaniu, tworzą film idealny na zbyt długie, ciemne wieczory.