Raz na jakiś czas urządzam sobie wieczór, z – nazwijmy to tak – jedzeniem kanapek. If you know what I mean. Szalenie lubię wówczas zrobić sobie maraton filmowy, jednak filmy do takiej sesji dobieram zawsze bardzo starannie, staraj się, żeby nie należały do gatunku ryjących banię zbyt mocno. Ostatnim razem taka nasiadówka zaowocowała nadrobieniem paru wążnych tytyłów, których wspólnym motywem przewodnim jest muzyka.
Pisałam już na blogu kilkakrotnie o takich filmach: tutaj wspominałam o „Amy”, a tu rozpisywałam się na temat mojego ukochanego „Take me to the River”, które jest obowiązkowo do nadrobienia, o ile uda Wam się gdzieś ten film dorwać. Nie zachwycił mnie niestety „Miles Davis i ja„, ale zainteresowały „Korporacja” i „Magiczna substancja we mnie”, a szalona opera filmowa „River of Fundament” rzuciła mnie wręcz na kolana.
1. Idol (Danny Collins, reż. Dan Fogelman, 2015) – 7/10
Na takiego Ala Pacino czekałam. Po paru nieco słabszych występach autentyczny idol kilku pokoleń wraca, żeby rozliczyć się ze światem. Oparta na autentycznej historii muzyka folkowego Steve’a Tilstona opowieść o Dannym Collinsie, emerytowanej gwieździe sceny rozrywkowej, subtelnie wzrusza i budzi sympatię względem głównego bohatera, nie przekraczając ani na moment granicy komfortu widza.
To jednocześnie wada i zaleta „Danny’ego Collinsa”, który został skrojony precyzyjnie jako obrazek budzący moc ciepłych emocji i zapewniający przyjemną rozrywkę bez poczucia zażenowania. Nie ma tu miejsca na wyzwania intelektualne i wielkie dylematy, nietrudno też przewidzieć, jak się ta historia skończy. Nie odbiera to jednak radości z seansu.
Starzejący się gwiazdor to postać cokolwiek groteskowa: za młodu porównywany do Lennona, obecnie wychodzi na scenę z elastycznym pasem modelującym brzuch i grubą warstwą samoopalacza czy też podkładu, imitującego opaleniznę. Przed publicznością złożoną z rozentuzjamowanych pań w średnim wieku odgrywa od lat te same szlagiery, poza sceną topiąc narastającą frustrację w alkoholu. Danny ma świadomość tej groteski: patrząc z odrazą na swoje odbicie w lustrze, wciąga kolejne kreski i ze znudzeniem przygląda się półnagim modelkom tarzającym się po jego trawniku.
Klisza? Jak najbardziej. „Danny Collins” broni się jednak kreacją samego Pacino, który bezbłędnie ogrywa ten schemat i pozyskuje sympatię widza nawet w swoich szaliczkach i pretensjonalnym samochodzie. W życiu muzyka wszystko zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy w pudełku z prezentem urodzinowym znajduje on zaadresowany do siebie list ze słowami wsparcia i numerem telefonu samego Johna Lennona. Jak potoczyłyby się losy Danny’ego, gdyby otrzymał tę przesyłkę w młodości, kiedy zostala wysłana? Jak rozwinęłaby się jego kariera i życie osobiste, gdyby zdążył porozmawiać z Lennonem i poprosić go o pomoc, zanim zagubił się i dał pochłonąć show businessowi?
Z punktu widzenia fabuły ani gwiazdorska otoczka samego muzyka ani list z zaświatów nie są tu niezbędne: to historia, jakich wiele, opowiadająca o epifanii i przemianie, próbie naprawienia własnego życia i odkupieniu. Scena i pieniądze dodaju tu jedynie blasku i humoru: o ileż łatwiej wyprostować przeszłość, kiedy dysponuje się uwielbieniem tłumów, pieniędzmi, sławą. Nawet jeśli koniec końców okaże się, że najbardziej liczą się rzeczy, których nie da się kupić, to pełne konto zdaje się jakby niczego nie utrudniać, a wręcz przeciwnie. Bez tej muzyki „Danny Collins” nie miałby jednak ani połowy swojego uroku: głos Johna Lennona towarzyszy bohaterowi w drodze do nowego życia, a próby uratowania własnej twórczości brzmią wcale zachęcająco. Już same tylko „Working Clas Hero” i „Imagine” sprawiają, że żaden fan Lennona nie może przejść koło tego tytułu obojętnie.
„Danny Collins” zostawia z ciepłym poczuciem harmonii w świecie: z wiarą w to, że można naprawić dawne błędy i otrzymać drugą szansę i że po te najważniejsze rzeczy wystarczy czasami po prostu sięgnąć, bo znajdują się na wyciągnięcie ręki. Na to nigdy nie jest za późno. Chociaż nie jest to kino wybitne ani pod żadnym względem ambitne, to chciałoby się prosić, żeby właśnie tak wyglądały propozycje Hollywood skierowane do masowego odbiorcy: bez przesadnego patosu, bez popadania w śmieszność, subtelnie zachęcające do refleksji nad życiem przy dźwiękach muzyki, która po latach wciąż ma taką samą moc rażenia jak w dniu premiery.
2. I Am Not a Hipster (reż. Destin Cretton, 2012) – 8/10
O ile „Danny Collins” to hollywoodzka historia o świecie wielkiego show businessu, o tyle „I Am Not a Hipster” to rasowy przedstawiciel świata indie, który nie tylko sprawnie eksploruje wrażliwość artystyczną pokolenia, ale i pozwala sobie na ironiczny komentarz.
Brook (Dominic Bogart) i Clarke (Alvaro Orlando) są przyjaciółmi, ale nie mogliby różnić się bardziej: ten pierwszy jest wrażliwym introwertykiem i utalentowanym muzykiem, którego zauważalnie przerastają nawet pierwsze oznaki popularności w artystycznym środowisku San Diego. Jego najlepszy kumpel to postać co najmniej kuriozalna, stereotypowy przedstawiciel subkultury hipsterów w jej schyłkowej postaci, poszukujący artysta bez wizji, który bezustannie poszukuje nowych – jak najbardziej niszowych i alternatywych – podniet.
Ten nieoczywisty duet reprezentuje dobrze dynanikę napięć typową dla pokolenia Y: z jednej strony poczucie zagubienia w świecie i nieumiejętność przezwyciężenia niechęci do blichtru, komercjalizacji i przemysłu, z drugiej – rozpaczliwa pogoń za środkami wyrazu, za możliwością ekspresji i byciem w centrum zainteresowania. W sylwetkach Brooka i jego przyjaciela zawiera się jeden kompletny artysta skazany na sukces: obdarzony jednocześnie talentem i wizją oraz potrzebą zwracania na siebie uwagi. Rozpad tego modelu i niemożność określenia swojej pozycji powodują obustronna frustrację: Brook chce grać, ale nie chce być gwiazdą, Clarke nie ma nic do powiedzenia, ale marzy, aby wszyscy słuchali go przez jego twórczość.
Dzięki dynamice tego duetu „I Am Not a Hipster” nie popada w śmieszność, nie brnąc przesadnie w histeryczne rejony artystycznej pretensji Brooka, jego poczucia wyższości i egzaltacji. Jakkolwiek szczere nie byłyby bowiem uczucia głównego bohatera, on sam pozostaje bowiem reprezentantem „pierwszego świata” z typowym dla swojego środowiska problemami białych dzieciaków z klasy średniej. Ten nieco hippisowski eskapizm przypomina dobitnie, że kontestacja jest głosem społecznie uprzywilejowanych.
Zblazowani do bólu hipsterzy prowadzą pretensjonalne dialogi na imprezach w swoich przestronnych, klimatycznych mieszkaniach, urozmaicając sobie te spotkania występami lokalnych artystów. Cretton wychodzi wręcz z siebie, żeby podkreślić, jak bardzo jego bohater nie należy do tego cyrku: Brook buntuje się przeciwko stylowi życia swojego środowiska, pozwala sobie na wybuch emocji podczas promującego jego muzykę wywiadu, w wolnym czasie gra na gitarze i śpiewa dzieciom w przedszkolu, a kiedy odwiedzają go siostry, maska ostatecznie pęka, odsłaniając moc braterskich uczuć oraz rodzinne problemy i bolesną ranę, które być może odpowiadają za skomplikowany charakter bohatera i stan jego ducha.
Chociaż w gruncie rzeczy jest to obrazek nieskomplikowany, a kreacja głównego bohatera balansuje na krawędzi cierpliwości widza, to całość – znowu – wygrywa muzyką. W filmie zostały wykorzystane utwory zespołu Canines, którego muzyka brzmi momentami nieco tak, jakby Thom Yorke zgarnął do studia Radiohead i powiedział: „chłopaki, od dzisiaj jesteśmy hipsterami”, a po nagraniu materiału odtwarzał go z prędkością 1,5. Płytę zespołu możecie przesłuchać i kupić tutaj. Ja słucham.
Żaden szanujący hipster nie powininen koło tego filmu przejść obojętnie; dla osób zainteresowanych zjawiskiem z socjologicznego punktu widzenia będzie ciekawym punktem wyjścia do rozważań na temat emocjonalności i potrzeb pokolenia.
3. Whiplash (reż. Damien Chazelle, 2014) – 8/10
„Whiplash” jest filmem o tyle problematycznym, że teoretycznie istnieją tylko trzy powody, żeby go obejrzeć i są to kolejno miłość do jazzu, chęć docenienia świetnego aktorstwa i upodobanie do bardzo dobrych zdjęć. Fabuła jest tu bowiem tak pretekstowa i mało istotna, że trudno o niej w ogóle rozmawiać. Bo w zasadzie nie istnieje.
To bardzo prosta historia: młody chłopak (Miles Teller), który podporządkowuje całe swoje życie grze na perkusji, trafia do zespołu jazzowego Terrence’a Fletchera (J. K. Simmons), znanego nie tylko z artystycznych dokonań swoich oraz jego podopiecznych, ale także – jeśli nie przede wszystkim – z okrucieństwa i niezwykle wysokich wymagań. Młody Andrew szybko przekonuje się, że to wszystko prawda: nauczyciel nie oszczędza nikogo, a gdy jego surowe oko skupia się na nowym członku zespołu, leje się krew. Dosłownie.
„Whiplasha” ogląda się, żeby słuchać: muzyka pulsuje tu w niemal każdej scenie i fani jazzu na pewno zakończą seans z kisielem w majtkach, zmiażdżeni perfekcyjną harmonia finału. Zanim do niego jednak dojdzie, zobaczą sporo bólu i cierpienia, litry wylewanego na bęby potu i otwarte rany na dłoniach głównego bohatera.
Film wywołał w wielu miejscach dyskusję na temat granic, poświęcenia, roli nauczyciela i przyzwolenia na okrucieństwo. Krytykujący zdawali się jakby zapominać, że mowa tu nie o 7-letnich baletnicach wysyłanych na zajęcia przez swoje matki, ale o dorosłych lub niemal dorosłych ludziach napędzanych obsesją, którzy zdają sobie sprawę z tego, że być po prostu dobrym oznacza być nikim, a prawdziwa wielkość wymaga potwornego poświęcenia. Ból, zmęczenie, rezygnacja z własnego ego i upokorzenie zdają się być niską ceną, kiedy Andrew nareszcie wyzwala się na scenie: czy osiągnąłby to bez swojego wymagającego nauczyciela? Prawdopodobnie nie. Czy było warto? To pytanie, na które odpowiedź każdy musi znaleźć samodzielnie, w zależności od pojemności własnej strefy komfortu.
„Whiplasha” napędza chorobliwa ambicja, graniczące z szaleństwem skupienie na jednym tylko wycinku rzeczywistości: młody Andrew składa się cały w ofierze w imię ekspresji i osiągnięcia perfekcji, nie jest w stanie inaczej osiągnąć spełnienia. Na wzór Ikara zdaje się zbliżać jednak za blisko słońca i tym boleśniejszy jest jego upadek.
Naturalistyczne zbliżenia, portretujące nieludzko wręcz szybką pracę rąk, zwracające uwagę na niewyobrażalny wysiłek, tytaniczną pracę mieśni, dodają obrazowi surowego wdzięku. Chociaż piękny, „Whiplash” jest w swoim pięknie okrutny, poddając wiwisekcji istotę bólu, operując na oczach widza na żywym, cierpiącym organizmie. To emocjonujący seans, chociaż nie ma tu praktycznie żadnej akcji: to nic. Jest niepotrzebna. Żołądek podchodzi z napięcia do gardła za każdym razem, kiedy Simmons unosi ręce, dając znak do rozpoczęcia kolejnego utworu. Pomyli się? Nie pomyli się?
Chazelle dokonał rzadkiej sztuki: chociaż jego widz oddzielony jest od instrumentu szklanym ekranem i nie czuje na ciele wibracji bębnów, to przez plecy przebiegają mu dreszcze. Jazz został tu spętany w oku kamery tylko po to, żeby w finale wypuścić go na wolność i przypomnieć, jaką potęgą dysponuje utalentowany muzyk. Warto. W zasadzie nawet trzeba.