Połowa marca już za nami, a moje konto na Filmwebie pokazuje, że w tym roku obejrzałam dopiero 35 filmów. To niewiele. Pocieszam się jednak, że nadrobię wszystko na festiwalach.
Jak wiele osób z OCD znajduję wielką przyjemność w katalogowaniu, ocenianiu, robieniu notatek przy każdym obejrzanym filmie. Wszystko sprowadza się do posiadania rejestru: liczby nie mają znaczenia, chociaż najlepiej, kiedy są okrągłe, ale systematycznie uzupełniana baza danych cieszy oko. Zrozumieją mnie na pewno wszyscy ci, którzy borykają się z podobnym zaburzeniem: można mieć konto na Filmebie i można go nie mieć, można oceniać filmy i można ich nie oceniać, można zostawiać pod nimi notatki-recenzje i można nie zostawiać. Ważne, żeby zawsze robić to samo – nie wyobrażam sobie nie wystawić któremuś filmowi oceny, skoro oceniłam wszystkie inne. Nie mogłabym patrzeć na swoje konto, gdyby nagle między notatkami o filmach przy jednym pojawiła się luka, strasząca mnie brakiem komentarza.
Chociaż są #ludziektórzy z wyższością prychają na widok użytkowników Filmwebu (podczas gdy sami mają tam konto i ostatnio nawet jakby prowadzą je regularnie) lub systemu ocen, sama oglądam po prostu zbyt wiele filmów, żeby z jakiegoś systemu organizacji nie korzystać. Przydaje się to zwłaszcza podczas festiwali, kiedy tempo zaliczania kolejnych seansów jest tak duże, że nie zawsze jest czas na cokolwiek więcej niż zapisanie dwóch zdań pod oceną na Filmwebie – nie macie nawet pojęcia, jak bardzo pomaga to, kiedy ktoś pyta mnie o opinię o filmie, który widziałam kilka lat temu. Jeśli coś nie rzuciło mnie na kolana, to prawdopodobnie nie pamiętam za wiele – wówczas po prostu to sprawdzam.
Na chwilę przed tegoroczną galą oscarową nadrobiłam jeszcze kilka z nominowanych filmów – znowu nie udało mi się obejrzeć wszystkich, ale nie oszukuję się już, że kiedykolwiek znajdę w sobie na tyle samozaparcia, żeby to osiągnąć. W przypadku Oscarów po prostu nie warto – chyba jedyną nominacją, która do tego zachęca, jest ta do Złotej Palmy. Tam przynajmniej nie istnieje szansa, żeby trafić na coś pokroju „Pasażerów”. W żadnej kategorii.
Chociaż poniższe filmy zostały nominowane w pomniejszych kategoriach, to wcale ich to nie usprawiedliwia: ostatecznie to z powodu tych właśnie nominacji wiele osób (w tym ja) zdecydowało się po nie sięgnąć. Teraz żałuję.
1. Pasażerowie (Passengers, reż. Morten Tyldum, 2016) – 2/10
Zacznijmy może od tego, że nie trawię Jennifer Lawrence – w każdym filmie jednakowo nadętej, obrażonej na cały świat i tak irytującej, że aż dziwne, że nikt jej nie podkłada nogi, żeby przewróciła się na ten zadarty po samo niebo nos. Ulubienica Hollywood zagrała jak dotąd w jednym dobrym filmie i w sumie nie wiadomo, skąd te zachwyty nad jej aktorskimi talentami, bo premiera „Winter’s Bone” była naprawdę dawno temu i tendencja jest raczej spadkowa.
W „Pasażerach” Lawrence redefiniuje złe aktorstwo: drażni na długo przez pojawieniem się osobiście na ekranie, już jako gadająca głowa na cyfrowym ekranie, która w sztuczny sposób uzewnętrznia się na temat powodów swojej decyzji o przeniesieniu się na inną planetę. Nie jest jednak w swoich staraniach osamotniona: partneruje jej równie utalentowany Chris Pratt. Razem tworzą najbardziej nieznośną parę w historii kosmicznych podróży.
Należę do tych nielicznych osób, które „Strażników galaktyki” uważają za przeciętny film do zapomnienia, a Chrisa Pratta – za aktora kina klasy B. Może dlatego, że 90% filmów z Prattem, które oglądałam, to było kino klasy B. Żeby daleko nie szukać, przywołam tylko „Jurassic Park”.
Nie wińmy jednak aktorów za to, że tego potworka nie da się oglądać na trzeźwo. Za moment mam zamiar zespoilerować Wam ten film i tym razem zachęcam do lektury, nawet jeśli jeszcze nie oglądaliście „Pasażerów”: naprawdę chciałabym Was przed tą stratą czasu uchronić. Nie warto. Nie ma żadnego powodu, żeby poświęcać na to czas. Gotowi? To dobrze: w „Pasażerach” chodzi w skrócie o to, że ekipa ludzi leci kosmiczną zamrażarką na nową planetę, Chris Pratt budzi się za wcześnie z powodu awarii swojej kapsuły i dociera do niego, że do lądowania zostało tak wiele czasu, że na pewno go nie dożyje. Zamrozić się ponownie nie może, zatem umrze w samotności, za jedyne towarzystwo mając gadającego robota za barem. Po imponująco długim czasie postanawia rozmrozić kolejną osobę, bardzo rozsądnie wybiera zatem gorącą laskę i goli się specjalnie dla niej. Laską tą jest Jennifer, której Chris oczywiście nie powie, że rozmroził ją specjalnie. Jako że nikogo innego nie ma pod ręką, zakochują się w sobie i uprawiają seks.
Kiedy Jen w końcu dowie się, że Chris zmarnował jej życie, skazując na nudną wegetację i śmierć na pokładzie statku, obraża się spektakularnie i złości, ale ostatecznie wszystko wybacza ukochanemu w obliczu śmierci. Jego śmierci. Bo okazuje się, że Chris musi naprawić statek! Naprawianie statku musi mieć widownię, bo inaczej do dupy z takim bohaterstwem, zatem reżyser sprytnie uzasadnia obecność dziewczyny, każąc jej w strategicznym momencie pociągnąć za dźwignię. No i wszystko jasne – gdyby Chris nie obudził Jennifer, cały statek poszedłby się bujać, bo nie byłoby komu pociągnąć. Za dźwignię. A, i jest tam jeszcze Afroamerykanin. Ale jak przystało na Afroamerykanina w amerykańskim filmie, umiera pierwszy, więc nazwijmy go umownie Bohaterem Polityczna Poprawność, w skrócie BPP.
Cały ten filmowy wyrzyg to taki kosmiczny „Titanic” – ona jest bogata i może jeść ciastka, on jest nie taki bogaty i je jakąś syntetyczną paszę, za to ma całe worki heroizmu oraz spore poczucie winy i chętnie poświęca życie w imię ocalenia reszty załogi. Bohaterka Jennifer, Aurora, jak przystało na rasową ofiarę syndromu sztokholmskiego, nie życzy facetowi, który skazał ją na śmierć w latającej puszce, żeby go obsypały parchy, nadępnął na kosmiczne LEGO i zdechł w męczarniach, tylko wybacza mu koniec końców wszystko i zakłada z nim ogródek.
O ile zachowanie bohaterki wydaje się naprawdę dość logiczne (w ramach logiki wspomnianego syndromu) i nietrudno zgadnąć, że jak dwoje ludzi jest skazanych tylko na siebie nawzajem przez resztę życia w zamkniętej przestrzeni to wcześniej czy później hormony i potrzeba bliskości wezmą górę nad urazą, to niepokoi postawa reżysera, który rozgrzesza głównego bohatera. A zresztą – niechby go i nawet rozgrzeszał, byleby cały ten dylemat moralny nie był tak po hollywoodzku przeżuty w popową papkę. Nie ma tu bowiem miejsca na wątpliwości i dylematy z prawdziwego zdarzenia – główny bohater zrobił coś bardzo be, ale hej, gdyby tego nie zrobił, ostatecznie zginęliby wszyscy, więc jest spoko.
„Pasażerowie” to ostatecznie film nie tylko zły ale i szkodliwy. Aż przykro. Bo przecież mogło być nawet nieźle – gdyby tylko zostawić bohatera samemu sobie, skupić się na jego samotności i jako jedyne towarzystwo dać mu robota i irytującą Lawrence na ekranie monitora. Wówczas nawet hamerykański heroizm nie drażniłby tak bardzo. Jak piękne byłoby to pole to stworzenia studium rozpadu osobowości, zaprezentowania drogi do szaleństwa!
Niestety. Zamiast tego dostajemy 2-godzinny pokaz efekciarstwa – tak płytki i tak idiotycznie słodki, że aż zęby bolą podczas seansu. Ładne obrazki nie rekompensują bólu, a nominacja za muzykę to ponury żart. Sytuacja ze scenografią prezentuje się lepiej, bo od pierwszych scen widać, że twórcy mieli nastawienie raczej w stylu „jak zrobić scenografię, żeby załapać się na nominację do Oscara” niż „jak zrobić scenografię, żeby to wyglądało prawdopodobnie, realistycznie i w zgodzie z logiką oraz zdrowym rozsądkiem”.
Nie dajcie się nikomu namówić na seans.
Nie ma za co.
2. Żywioł. Deepwater Horizon (Deepwater Horizon, reż. Peter Berg, 2016) – 3/10
Znowu powiecie, że jestem uprzedzona – nie przepadam za kinem katastroficznym. Zwykle takie filmy opierają się tylko na nadmiarze efektów specjalnych; w przypadku tych kręconych na podstawie oryginalnego scenariusza rzuca się w oczy najczęściej fabuła tworzona na kolanie i bohaterowie wycięci z kartonu, a kiedy robi się je na faktach, efekciarstwo przesłania zazwyczaj prawdziwy dramat.
„Żywioł” to ten drugi przypadek. Historia przedstawiona w filmie wydarzyła się naprawdę i ta ekranizacja to świetny dowód na to, że niektóre opowieści lepiej zostawić kinu dokumentalnemu. Fabularyzowanie na siłę tragedii i widowiskowe wybuchy odwracają uwagę od tego, co najważniejsze: psychologii, relacji międzyludzkich, cierpienia jednostki i jej zachowania w obliczu nadchodzącej zagłady.
Stawiam pieniądze, że „Deepwater Horizon” w formie filmu dokumentalnego byłby interesujący, poruszający, pozwalałby na empatyzowanie z bohaterami i budziłby przerażenie. Nie tylko z powodu potężnych sił natury, ale dzięki szczerości i braku manipulacji. Dostarczałby cennych informacji, pozwalałby na stworzenie kontekstu i przemycenie proekologicznego przesłania zachęcajęcego do przemyślenia na spokojnie ingerencji człowieka w środowisko naturalne. Niestety! Hollywoodzki rozmach zamienił ludzką tragedię w rozrywkowy show pod popcorn, patosem finału odebrał możliwość empatyzowania.
Chociaż efekty specjalne faktycznie robią tu wrażenie, to i tak trudno zogniskować wzrok na ekranie na dłużej niż kilka minut. „Żywioł” popełnia grzech niewybaczalny dla kina rozrywkowego: nudzi. Nudzi tak potwornie, że przy oglądaniu w zaciszu domowym niesposobna nie przewijać bieganiny po platformie wiertniczej. Po co się męczyć, skoro od samego początku wiadomo, jak to wszystko się skończy, a bohaterowie nie mają nic ciekawego do powiedzenia? Fanom filmów o niszczycielskiej potędze natury polecić można raczej Discovery Channel lub coś w tym rodzaju, „Żywiołowi” szkodzą bowiem zbędne dodatki w stylu nieznośnie podniosłej muzyki, dialogów i w ogóle aktorów. Po Marku Wahlbergu nie spodziewałam się, szczerze mówiąc, niczego innego, bo to jego zwyczajowy poziom, ale co tutaj, na bogów, robi John Malkovich?!
Efekt? Najbardziej emocjonującą częścią „Żywiołu” są migawki ze zdjęciami autentycznych ofiar katastrofy pod koniec seansu. Nie traćcie na to czasu.