Lubię uniwersum DC. Naprawdę. Ciągnie mnie to niego znacznie bardziej niż do komiksów i seriali Marvela i to nie tylko dlatego, że to właśnie w stajni DC znajduje się mój ukochany „Sandman”. Neila Gaimana. Sam jednak Batman wystarczyłby mi za powód: zawsze intrygował mnie mrok wokół tej postaci i jej moralne rozterki. Nawet jeśli po komiksy sięgnęłam znacznie później i wciąż nie przerobiłam większości z nich, to zdarza mi się mówić, że jestem fanką tego właśnie bohatera.
Niestety, o wiele trudniej polubić mi inne postaci tego uniwersum: ani Superman ani Wonder Woman nigdy mnie za bardzo nie interesowali. Kino nie ułatwiało mi zmiany tego stanu: o ile wśród filmów o Batmanie znajduje się kilka prawdziwych perełek, o tyle te z Supermanem w roli głównej zawsze wydawały mi się zbyt pompatyczne. Czy czekałam zatem na film o Wonder Woman? Szczerze mówiąc – raczej nie. Chociaż czuję sporo sympatii do Gal Gadot, to jednak jej bohaterka nie figuruje na mojej prywatnej liście popkultorowych ikon.
Gal Gadot: heroina, na jaką nie zasłużyliśmy
Na starcie zaznaczę może jednak, że nieprzeciętnie cieszy mnie zrobienie filmu z silną postacią kobiecą, której rola w fabule nie polega na szczuciu cycem wylewającym się ze zbyt małego napierśnika, nawet jeśli bohaterka ta, w odróżnieniu od swoich kolegów po fachu, pozostaje bardziej rozebrana niż ubrana i to nawet w klimacie cokolwiek niesprzyjającym. Jeszcze bardziej raduje mnie to, że za kamerą tej produkcji stanęła kobieta i to w dodatku taka, która ma na koncie filmy naprawdę udane. Niestety, iluzja feminizmu i radość z partycypacji to zbyt mało, żeby obronić efekt końcowy. A ten jest, powiedzmy sobie to wprost, równie przeciętny, jak inne produkcje tego rodzaju.


Być może ja się po prostu nie potrafię bawić, być może jestem na to zbyt zgorzkniała, ale mam coraz większy problem z odróżnieniem słabego filmu o superbohaterach od naprawdę udanego: wszystkie wydają mi się równie miałkie, przewidywalne, nudne, z kiepskim poczuciem humoru. Niektóre z nich ratuje jedynie charyzma bohahaterów i chemia między nimi – i tych dwóch rzeczy akurat „Wonder Woman” odmówić nie można: Gal Gadot to heroina, jakiej potrzebowaliśmy i na jaką w zasadzie nie zasłużyliśmy. Tego ostatniego dowodzą dziesiątki komentarzy rozczarowanych erotomanów, którzy z mrocznych piwnic swoich rodziców wyklepali tłustymi od chipsów paluchami, że aktorka nie nadaje się do tej roli, bo – uwaga – ma mniejsze cycki niż jej komiksowy pierwowzór.
Cóż, może stało się tak dlatego, że gdyby miała dokładnie takie same, to prawdopodobnie złamałaby się na pół, trudno powiedzieć. Dość zauważyć, że zabrnęliśmy w ślepą uliczkę, jeśli odsetek ludzi oglądających tego rodzaju produkcje myli je z pornografią. A zatem – ręce na stół, chłopaki, zapnijcie rozporki i spróbujcie otworzyć się na koncepcję, że kobiety nie istnieją tylko po to, żeby ślinić się im na biust. Wiem, że to trudne i że wymaga skupienia, ale gwarantuję, że warto, bo zmiana nastawienia zwiększa szansę na zbliżenie się do przedstawicielki płci przeciwnej także w życiu całkowicie analogowym.
Samo te obleśne uwagi wystarczyły mi już w zasadzie, żeby Gal Gadot w roli Wonder Woman zaciekle bronić, ale koniec końców obrona ta jest w zasadzie zbędna. Pomijając to, że na Gal patrzy się z ogromną przyjemnością, to nie tylko jej bohaterka sprawia bardzo przyjemne wrażenie, ale i sama aktorka. Z wywiadów i wypowiedzi w sieci wyłania się inteligentna, zabawna dziewczyna o silnej osobowości i niezależnym charakterze. I to jest właśnie Wonder Woman, na jaką czekaliśmy. Nawet jeśli o tym nie wiedzieliśmy.


Duet Gadot – Pine, za który ciągnę ocenę tego filmu o cały punkt (jeśli nie o dwa) do góry zachwyca i trudno się temu dziwić, ostatecznie Pine’a równie trudno nie lubić co jego ekranowej partnerki, a łobuzerski uśmiech, niebieskie oczęta i potargana czupryna aktora wystarczą w zasadzie, żeby zakochać się na zabój. Jakby jednak i tego było mało, okazuje się, że Chris to po prostu fajny facet, żaden tam prymitywny oblech. A w XXI wieku nie jest to wcale aż tak oczywiste, jako że na powierzchnie Hollywood zaczyna wypływać coraz wieksza liczba śmierdzących zwłok i zarzuty o molestowanie seksualne są na porządku dziennym.
„Wonder Woman”: iluzja feminizmu
Jeśli mogę zatem zgłosic jakiekolwiek pretensje, to przyznam tylko, że akurat w przypadku tego filmu nie obraziłabym się, gdyby miłością życia Wonder Woman był nie blondwłosy rozrabiaka, a równie niepokorna kobieta. A jeśli nie miłością, to może przynajmniej przyjaciółką, bo nie wiem jak Wy, ale ja to na przykład nie mam parcia na to, żeby w każdym filmie akcji był wątek romantyczny. Czy silna, niezależna kobieta nie może po prostu przynajmniej przez chwilę zostać naprawdę niezależną, także emocjonalnie? Czy każda damsko-męska relacja musi kończyć się miłością po grób? Być może zaczymy powoli dojrzewać do heroin z prawdziwego zdarzenia, ale i tak nie jesteśmy w stanie wyobrazić ich sobie jako postaci wyzwolonych z presji społecznych oczekiwań. Wniosek jest smutny: jeśli jesteś kobietą, to możesz być sobie nawet i Wonder Woman, a Twoim przeznaczeniem i tak będzie mężczyzna u boku. Bez tego bowiem ani rusz: wyjedź tylko ze swojej wyspy, a zakochasz się w pierwszym, którego spotkasz. On co prawda może i pokocha Cię za Twój charakter, ale bycie zjawiskowo piękną na pewno nie zaszkodzi. Tak że na wszelki wypadek bądź też najlepiej piękna. I pamiętaj o tym, żeby mieć starannie ogolone pachy i łydki, bo nawet Wonder Woman obowiązują obecne standardy. Nawet w czasach I wojny światowej. Prawdziwa Wonder Woman wyprzedza swoje czasy.
Powiecie zapewne, że czepiam się bez powodu, że przecież to tylko kino rozrywkowe, od którego nie oczekuje się historycznej rzetelności, że komiks, że zabawa, że celem nie było tworzenie feministycznego manifestu. I ja to wszystko wiem, mnie po prostu nieco uwiera fakt, że idealna szansa na ów manifest została zmarnowana w imię sprostania oczekiwaniom masowej publiczności. Kto bowiem chciałby oglądać jakiegoś babochłopa z nieogolonymi łydkami, jak tłucze mężczyzn? Nie chcielibyśmy przecież, żeby nasze kobiety miały taki wzór do naśladowania: kochamy je, kiedy są waleczne i przebojowe, ale jeszcze bardziej lubimy, kiedy w domu chowają pazury i mruczą rozkosznie, emanując naturalnym seksapilem.

Najsmutniejsze jednak pozostaje to, że nieudolna próba wyjścia postacią Wonder Woman z ram ograniczeń narzucanych na kobiety kończy się zatrzaśnięciem innej pułapki. Diana wciąż spętana jest stereotypami, których Jenkins najwyraźniej nie dostrzega lub z którymi (to gorsze) być może nie ma problemu. Protagonistka średnio dogaduje się z innymi kobietami (m.in. konflikt z matką) – chociaż na wyspie poza nimi nie ma nikogo, reżyserka scena po scenie podkreśla, jak bardzo bohaterka Gadot różni się od innych członkiń plemienia. Nie ma przyjaciółki, koleżanki, nie rozmawia w zasadzie z nikim poza matką i ciotką, nie widać jej w żadnych interakcjach; jest córką królowej, staje się najlepszą wojowniczką, niespodziewanie odkrywa w sobie tajemnicze siły. Jest inna: uprzywilejowana, chowana przez długi czas pod kloszem, odseparowana. Nie pasuje do innych kobiet, jest inna niż one wszystkie, jako jedyna przejmuje się losem rasy ludzkiej na tyle, żeby opuścić bezpieczny dom. Jest lepsza. Jest super. Tak bardzo super, że… o wiele lepiej dogaduje się z mężczyznami.
I właściwie tylko z nimi, bo poza Amazonkami – które, jak już uzgodniliśmy, nie są dla Diany partnerkami do rozmów i do rozróby – w filmie pojawiają się w zasadzie tylko mężczyźni. Taki to jest to girl power Patty Jenkins. Aż chciałoby się zapytać, czy reżyserka w prywatnym życiu taką właśnie postawę uważa za właściwą i godną promowania? Zakładającą, że równouprawnienie polega na bezustannym równaniu do mężczyzn i odrzucaniu wszystkiego, co zaoferować mogą inne przedstawicielki własnej płci? Pomijam już kwestię tego, że w okopach I wojny światowej znalazło się naprawdę wiele kobiet i nie byłoby wcale głupim wprowadzić przynajmniej jedną do drużyny Wonder Woman. Ale ok, trzeba wziąć poprawkę na to, że walczących mężczyzn było znacznie więcej i na pewno łatwiej było trafić właśnie na nich. To jednak wciąż nie wyjaśnia, dlaczego scenariusz sugeruje, że Diana była jedyną kobietą na polu bitwy, jedyną posiadaczką macicy w całej I wojnie światowej. Nawet jeśli za jej domniemanym arcywrogiem stoi inna bohaterka płci żeńskiej, to na tym się ta parada kończy: od momentu opuszczenia wyspy poza okaleczoną chemiczką i zabawną Ettą występującą w kilku epizodach kobiety wydają się tu po prostu nie istnieć. To jak to jest – potężne Amazonki nie były w stanie pomóc Dianie pokonać Aresa, ale najwyklejsi mężczyźni pod słońcem już tak?
Kobiety, które nie lubią kobiet
Być może to po prostu kwestia moich osobistych uprzedzeń, ale mam wiele do zarzucenia kobietom, które deklarują, że potrafią przyjaźnić się tylko z mężczyznami, bo z innymi kobietami „nie potrafią się dogadać”. Z takich deklaracji nieodmiennie przebija kompletny brak autorefleksji i zrozumienia dla faktu, że wina za ten stan leży po stronie ich samych i tego, jak zostały wychowane. Zwykle z takich bzdur się wyrasta, tym smutniejsze jest, że nie dostrzega tego Jenkins. Chociaż Diana nie jest taką bohaterką, bo to niezaprzeczalnie po prostu fajna dziewczyna, to ktoś – pytanie czy scenarzysta czy reżyserka – sugerują jakby z offu, że aby bawić się z chłopcami na równych prawach, należy stać się taką, jak oni. Tylko lepszą: silniejszą, bardziej zdeterminowaną, bardziej waleczną. Na tę męską przyjaźń, spełnienie marzeń każdej przecież dziewczyny, idiotki zajmujące się jakimiś babskimi bzdurami nie mają co liczyć. Efekt? Może Ty, dziewczyno, chciałabyś zaprzyjaźnić się z Dianą, ale nie masz na to szans. Diana koleguje się tylko z chłopakami. Bo Diana jest tak dobra w te klocki jak facet. A Ty jesteś tylko kobietą.
I tak oto film, który mógł stać się feministycznym, utonął w mizoginii jeszcze bardziej spektakularnie niż flagowy przykład w tym temacie, czyli „Iron Man”. A ja czuję, że bardzo, ale to bardzo nie lubię Patty Jenkins, która w „Wonder Woman” sugeruje, że przyjaźń i wsparcie mężczyzny są bardziej wartościowe niż więź z drugą kobietą. Ale czy ktoś chciałby oglądać film o tym, jak kobiety ratują świat? Jedną to może da się jeszcze przetrawić, zwłaszcza gdy otacza ją tyle testosteronu, ale druga baba z bronią to mogłoby być już za wiele dla odbiorcy nieprzyzwyczajonego do wolnej od seksizmu narracji.

„Wonder Woman” mogła wiele, ale poprzestała na półśrodkach. Nietrudno zgadnąć, dlaczego: to uniwersum ma swoje zasady, reżyser ma tu swobodę w zakresie cokolwiek ograniczonym, a producentom i właścicielom praw do uniwersum DC musi zgadzać się liczba monet w kieszeni. Ostatecznie nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje od DC i Marvela poważnego zaangażowania w walkę o to, żeby świat stał się miejscem nieco lepszym – dlatego z wyolbrzymioną nieco radością zadowalamy się faktem, że mamy dziewczynę z mieczem, za to bez biustu w rozmiarze 65K oraz drugą dziewczyną za kamerą. Chociaż w szerszej perspektywie niczego to nie zmienia, to rzucony raz na jakiś czas ochłap wystarcza, żeby zadowolić publiczność.
Konsultantka ds. poczucia humoru vs. kino familijne
Być może rozczarowanie nie byłoby aż tak przykre, gdyby „Wonder Woman” oferowała coś więcej niż tylko standardowy poziom akcyjniaka z fantastyką w tle. Niestety – to wciąż te same klisze, te same rozwiązania fabularne, te same suche riposty i nadmiar patosu. Naturalny urok Gadot nie jest w stanie przebić się przez ten beton, a skoro nie udało się jej i to w towarzystwie Chrisa Pine’a, to pozostaje pytanie, czy ktokolwiek jeszcze jest w stanie wyciągnąć DC ze stanu śmiertelnej powagi. Bo to, że nie udaje się to Patty Jenkins, jest raczej pewne. Może do pracy nad kolejnym filmem DC powinno zatrudnić Rachel Parris jako konsultantkę ds. poczucia humoru? Bo powiedzmy to sobie szczerze: nieudolne naśladowanie Marvela to nie jest droga do sukcesu. Także dlatego, że Marvel wcale nie jest zabawny. Albo może to ja jestem na marvelowe poczucie humoru za stara.
DC stoi przed tym samym problemem co ich niedościgniony finansowo konkurent: stara się zadowolić wszystkich. Próbuje robić filmy dozwolone od 12. roku życia, które uwiodą w tym samym czasie i ucznia podstawówki i jego rodziców, którzy na oryginalnych komiksach być może zjedli zęby. Efekt nietrudno przewidzieć: cały ciężar psychologiczny, mrok i moralne dylematy, które w pierwowzorach były na porządku dziennym, zostają tu zastąpione przez rozwiązania rodem z kina familijnego. Jakimś cudem nawet z naprawdę momentami brutalnego „Deadpoola” udaje się zrobić slapstick pozbawiony jakiejkolwiek grozy. Batman, chociaż nie ma już sutków na kostiumie, próbuje być nowoczesny i wyciąga spod peleryny suchary, które wywołują facepalm. W konsekwencji podoba się być może dzieciom, ale już dla nastolatków może być zbyt przaśny. Podobnie jak całe to uniwersum, które w filmowych odsłonach jest wciąż jedynie nieudolną i tandetną podróbką świata znanego z komiksów.


„Wonder Woman” pozostaje ofiarą tej samej przypadłości: próbuje żerować na sentymencie starszego pokolenia do bohaterów z dzieciństwa, oszukuje obietnicami dobrej zabawy i powrotu do czasów niewinności, a ostatecznie częstuje po prostu posiłkiem cokolwiek nieświeżym i zalatującym padliną. Twórcom po raz kolejny brakuje odwagi, żeby iść na całość: rozumiał to dobrze Nolan, którego „Mroczny rycerz” nie brał zakładników. O ile Bruce Wayne mógł być bawidamkiem, o tyle Batman podnosił patos do rangi sztuki. Joker przerażał w swoim obłędzie, niezrozumiałym i obcym, a wybranką serca nie była piersiasta blondynka o starannie uszminkowanych ustach w kształcie serduszka. Nie czytałam nigdy komiksów o Wonder Woman, nie wiem zatem, czy mają potencjał równie duży co te o człowieku-nietoperzu. Nie mogę jednak nie zauważyć, jak ogromny potencjał ma sama ta postać i jak ten potencjał został w filmie zmarnowany. DC przegapiło pociąg do nowoczesności i konsekwentnie trąci myszką, licząc, zdaje się, na cud. Takim cudem mogłaby być Gadot prowadzona przez reżysera klasy Nolana. Na to jednak raczej liczyć już nie możemy.
I jak już wspominałam, być może ja po prostu jestem zbyt zgorzkniała i nie umiem się bawić. Jeśli jednak jest to prawda, to jakim cudem skierowane do dzieci produkcje Disneya i Pixara częściej zaskakują mnie inteligentnymi wnioskami, częściej bawią naprawdę ciętymi ripostami i bardziej trzymają w napięciu? Smutna to konkluzja, ale trudno mi bronić kina superbohaterskiego, jeśli tak konsekwentnie stara się być bardziej infantylne, przaśne i emocjonalnie oraz psychologicznie płaskie niż bajki dla najmłodszych. Po raz kolejny potwierdza się ludowa mądrość, że jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do dupy. Warto o tym pomyśleć, zanim zrobi się kolejny film z nastawieniem „że ma być dla każdego”. Bo „Wonder Woman” jest świetnym dowodem na to, że to podejście się nie sprawdza.
TRAILER | DVD | BLU-RAY | BLU-RAY 3D | 4K ULTRA HD BLU-RAY | SOUNDTRACK | KOMIKS