Dużo ostatnio myślałam. Jestem typem człowieka, który wykonywanej czynności oddaje się bez reszty i angażuje całe swoje przegniłe serce w to, co aktualnie robi. Znaczy, że się staram. Z tego powodu, jako że rozpoczęłam niewiele ponad miesiąc temu pracę i obecnie odkrywam uroki życia na etacie, ominęły mnie wszystkie internetowe shitstormy. Ograniczam się do tego, że wiem o ich istnieniu i powstrzymuję się od komentarza. Po pierwsze dlatego, żeby nie zaśmiecać sobie bloga jakimiś tam Chazanami (na doktorowanie i szacunek trzeba sobie zasłużyć), bo nie mam wpływu na to, że komuś dokumentnie padło na łeb i z tego powodu pomylił zawody, w efekcie zostając lekarzem a nie objazdowym szamanem uzdrawiającym za pomocą Słowa Bożego. Po drugie dlatego, że wierzę głęboko w karmę i czekam cierpliwie, aż wspomniany szaman spadnie ze schodów, robiąc sobie krzywdę. Nie żebym mu tego życzyła. Po prostu sobie czekam. Cierpliwie.
Zabieram dzisiaj głos dlatego, że mam pragnienie podzielić się refleksją. Być może będziecie zaskoczeni, ale nie kieruję jej do lekarzy, sumienia, opatrzności czy też do „tych u władzy”. Kieruję ją do Was. Do ludzi. Do wszystkich. Będzie to refleksja nieco wulgarna i obcesowa, więc nie poczujcie się urażeni. A jeśli się poczujecie, to przynajmniej doczytajcie do końca. Może dojdziemy do porozumienia. A oto refleksja:
WEŹCIE SIĘ, DO CHOLERY, OGARNIJCIE
Nie mam zamiaru twierdzić, że nie warto o tym rozmawiać. Że to nie problem. Że nie należy robić afery. Należy. Należy wymusić na panującym prawie zmianę i wreszcie wysłać religię tam, gdzie jej miejsce. Do kościoła. Wywalić z polityki raz na zawsze i zrozumieć wreszcie, że argumentowanie decyzji na najwyższym szczeblu władzy za pomocą czegoś niekwantyfikowalnego jest po prostu robieniem z ludzi idiotów. Bo wiara jest fantastyczną rzeczą, ale w państwie, które ma wpisane w papiery „świeckie” nie powinna mieć decydującego głosu w sprawach najwyższej wagi. Tak po prostu. Moja osobista tolerancja i szacunek dla cudzych poglądów kończą się na przymusowości i organizowaniu ustroju wyznaniowego: komuna się skończyła, Kościół zrobił swoje, Kościół może odejść do cienia i pokornie przyjąć to, że nikt nie pyta go o zdanie w sprawie uchwalania ustaw. To moja prywatna opinia i tak, mam świadomość tego, że jest to opinia dość radykalna. Nie w tym jednak rzecz. Nie muszę mieć wcale w tej kwestii racji, żeby mieć rację w innej
Niestety, ktoś Kościół o te ustawy pyta. Niestety, tym kimś jesteśmy my, ten naród, o którym mówił Wałęsa i który od tamtego czasu nie zmądrzał nic a nic. Dalej chce tylko chleba i igrzysk, pozwala odwracać swoją uwagę od rzeczy istotnych za każdym razem, kiedy w tle pojawia się seks, przemoc, religia i szeroko pojęty patriotyzm. Mechanizm jest prosty: regularnie wybuchają dookoła nas duże i małe skandale, afery, problemy społeczne. Kiedy za długo nic się nie dzieje, ktoś zabiera się za przenoszenie krzyża, nazywanie wszystkich szkół w mieście imieniem papieża Polaka, rozliczanie Jurka Owsiaka z pieniędzy, podpalanie tęczy albo wprowadzanie religii na listę przedmiotów obowiązkowych.
Wtedy pojawiają się zabawiający lud artyści. Ksiądz Natanek. Doktor-z-bożej-łaski-Chazan. Posłanka Pawłowicz. Zmartwychwstający poseł Godwin. Dorn i jego suka. Po lewej też jest wesoło – radykalne skrzydło feminizmu rusza do ataku, Greenpeace nawołuje do ratowania wielorybów, słowem pomysły wszelakie od wniebowzięcia aż do eugeniki. Byleby było o czym gadać. I gada się – jak nie Palikot i jego cannabis, to Lech „spieprzaj dziadu” Kaczyński, Jan Maria Rokita wraz z małżonką, Janusz Korwin-Mikke i w ogóle cały ten wielobarwny bajzel w kapeluszach i apaszkach, panie oraz panowie z wąsem i bez wąsa. Wiecie, o czym mówię, prawda? Jasne, że wiecie. I na tym właśnie polega problem.
Jesteśmy narodem, który z łatwością może gardzić pisemkami o celebrytach, bo lepsze mięso dają na posiedzeniach Sejmu. Radośnie żyjemy sobie iluzją tego, że mamy jakiekolwiek pojęcie o polityce, podczas gdy tak naprawdę sprowadza się ono do tego, co „Polityka” raczy opublikować. Albo co „Wprost” sprzeda w telenoweli opartej na słynnych taśmach, bo bogowie raczą wiedzieć, kiedy w końcu przestaną upajać się tym tematem i zwiększonymi nakładami. Widzicie, najbardziej przykre w tym wszystkim jest to, że wszyscy – i Wy i ja – wiemy, kim jest ksiądz Natanek. Mimo, że ksiądz ów odszedł już na pawlacz historii i nie był niczym więcej jak sezonową rozrywką, maskotką tłumów. Mamy teraz nowych kabareciarzy. Jedni trzymają się sceny dłużej, wytrwale jak wszy, inni schodzą z niej po krótkim show. Ale ostatecznie schodzą wszyscy. Czasami nawet wyciągamy wnioski, nie zapraszając ich po raz kolejny, czego skutki odczuwa obecnie Roman Giertych, który bardzo chciałby wrócić na szczyt i jeszcze raz zafundować nam przejażdżkę tą obłąkaną kolejką. Miejmy nadzieję, że mu się nie uda.
Clou problemu i pies pogrzebany nie leżą jednak na szczycie, w metafizycznym „systemie”. Ten problem mamy wszyscy w głowach. Pozwalamy po raz kolejny odwracać swoją uwagę od tego, z czego żartować jest już trudniej: od pieniędzy. A te pieniądze gdzieś giną i gniją. Zajmujemy się etyką, moralnością, problemami społecznymi, bo o tym możemy coś powiedzieć. Blogerzy biją pianę, każdy na swoim podwórku, powtarzają te same argumenty, chociaż niczego to tak naprawdę nie zmienia, ale przynajmniej statystyki są dobre i można na chwilę oszukać edge rank. Dyskutujemy sobie. I jest fajnie, chociaż nic się nie dzieje i tak sobie siedzimy i dalej nic się nie dzieje. Rok w rok kłócimy się o prawo do aborcji i o gejów, podpalamy tęczę, potem znowu ją odnawiamy, wybieramy sobie papieży i pieprzymy kolorowe bzdury o patriotyzmie. I znowu – nie twierdzę, że to nie jest ważne, ale jeśli naprawdę mamy coś zmieniać, zapytajmy najpierw, gdzie są nasze pieniądze, a przestańmy rozmawiać o tym, czy aborcja jest zła z filozoficznego punktu widzenia. Bo jeśli nie przypilnujemy tego, co dzieje się z kasą, za chwilę nie będzie żadnych aborcji, żadnych dzieci i żadnych lekarzy. Bo niby za co?
Szkoły nie uczą ekonomii. Uczą religii. Jako dorośli też nie potrafimy wypełniać własnych PITów, ale za to wszyscy jesteśmy fachowcami od etyki i od tego, co się powinno. Wiemy, dlaczego Kościół potępia in vitro i czym są komórki macierzyste, wiemy, ile lat ma papież i skąd pochodzi, nawet jeśli nie jesteśmy wierzący, ale nie wiemy, jakim obecnie PKB możemy się pochwalić, ilu posłów liczy sobie Sejm i kto właściwie jest ministrem od czegośtam. Radykałowie po dwóch stronach pienią się i gotują, nawołują z jednej strony do spalenia ateistów na stosie i leczenia gejów elektrowstrząsami, z drugiej – do opodatkowania kościoła, a najlepiej w ogóle do przymusowej ateizacji państwa. I za to, co dostajemy, jesteśmy odpowiedzialni. Za to ponosimy zasłużone konsekwencje. Bo naszą winą jest, że wiemy o suce Dorna i znamy życiorys Chazana, a szkoda nam tego czasu poświęcić na dziennik ustaw i zrozumienie choć podstaw wielkiej tajemnicy gospodarki. Bo to nudne, a skandale przecież zawsze grzeją w serduszko. Bo daliśmy zrobić z siebie frajerów i w efekcie jesteśmy frajerami. A pieniądze dalej giną i gniją. Ostatnio w lochach ZUSu.
Chcielibyśmy zmian, ale prawdziwy dowcip polega na tym, że jesteśmy takimi samymi ludźmi jak ci, których wybraliśmy: cyferki nie są sexy, a ślęczenie nad mądrymi książkami nie przynosi rozgłosu. I tak samo jak oni, prawdopodobnie zajęlibyśmy się zwalczaniem religii lub zwalczaniem ateizmu, prostowaniem kręgosłupa moralnego Polaków i nauczaniem o Prawdzie zamiast zrozumieć, że to nie polityka, a kabaret, który służy tylko do zabawiania gawiedzi. Bo kiedy gasną światła, my zasypiamy, myśląc o klauzuli sumienia, oburzeni losem skrzywdzonej kobiety, klniemy na świat i domagamy się sprawiedliwości. A gdzieś tam w tle słychać delikatny szelest pieniędzy, którymi ktoś zarządza w znacznym oderwaniu od zdrowego rozsądku, pragmatyki i logiki.
Ale jasne, napiszmy jeszcze trochę o Chazanie. Poczytajmy sobie jeszcze czterdzieści takich samych tekstów o moralności i sumieniu, stwórzmy ze sto memów o klauzuli owego sumienia i wdajmy się w trzydzieści jałowych dyskusji na Facebooku. Bo przecież to zmienia tak wiele.
A na koniec zadajmy sobie jedno ważne pytanie: jak to jest, że zawsze, kiedy dokonuje się jakiś przekręt i giną fundusze, dostajemy dla rozrywki i rozproszenia uwagi nowego chłopca do bicia, na którym możemy skupić całą swoją frustrację, gniew i zawiedzione nadzieje? Jak to jest, że za każdym razem, kiedy powinniśmy martwić się o to, że ktoś źle zarządza budżetem i proponuje absurdalne reformy, wszystkie zasoby energii i zaangażowania marnujemy na kolejnego Chazana, który tak naprawdę robi po prostu głośno i publicznie to, co setki innych robią codziennie po cichu? Jak to jest, że pozwalamy się sprowadzić do roli ciemnego tłumu, który zaspokaja się kozłem ofiarnym, kolejnymi krwawymi igrzyskami i kolorowymi cukierkami i jeszcze zasypia szczęśliwy, ze złudną świadomością tego, że jest świadkiem czegoś ważnego? Jak to jest, że daliśmy sobie wmówić, że skutki są ważniejsze od przyczyn?
Nie są. Skutki są po prostu bardziej widowiskowe. I lepiej się o nich czyta w brukowcach oraz pisze na blogach. Zacznijmy, do cholery, zadawać wreszcie właściwie pytania.
Więcej na ten temat przeczytacie tutaj: Chica Mala napisała o tym pierwsza i w zasadzie wyszło trochę tak, że nieświadomie podebrałam jej temat. Co nie było moim zamiarem.