Powroty
Dedykuję Hance, dzięki której nie śpimy dzisiaj pod mostem
No to jesteśmy. Formalnie bezdomni, mieszkamy kątem u koleżanki, która litościwie zostawiła nam na miesiąc swoją kawalerkę. 30 lub 35m2, pianino, perkusja, instrumenty inne wszelakie, czterech chłopa i ja. I właśnie trwa próba zespołu, a moja własna siostra macha mi z okna po drugiej stronie ulicy, że zaraz wpadnie na piwo – bo świat ostatecznie jest bardzo mały, a ja momentami zaczynam nawet wierzyć w karmę i takie tam.
Jest magicznie,nawet bardzo i och, jakże nastrojowo. Tramwaj przejeżdża pod oknami a kubek na blacie lekko drga; mieszkanie wypełnione po sufit krakowską bohemą, przydałby się do kompletu jeszcze aktor i fotograf. Siedzę na klatce schodowej na szerokim parapecie wychodzącym na podwórko, palę mentolowego Vogue’a, zaglądam do mieszkań przez okna bez firanek czy żaluzji – a tam festiwal życia prywatnego, ludzie żyją sobie i umierają, jedzą i śpią. Bez pośpiechu, normalnie, zgodnie z naturalnym cyklem wszechświata. Czyż mogło być lepiej?
Łatwo przywiązać się luksusu – zmywareczka, wypchana po brzegi lodówka, fontanna w salonie, tygrys na smyczy. Ale ostatecznie – mimo, że jestem okrutnie rozbestwiona i cenię sobie wysoki standard życia – jakie to ma znaczenie? Słyszę, jak o ziemię uderzają dojrzałe kasztany, wczoraj przeczytałam gdzieś, że punkty skupu płacą za nie 60 groszy za kilogram i myślę sobie – dobrze jest. Z głodu nie umrzemy. Mamy ciepłą wodę, miejsce do spania, pralkę, lodówkę, internet. Można żyć.
Ostatecznie mieszka się tu, w Krakowie, już jakiś czas i widziało się niejedno – byłam w mieszkaniach, gdzie student studentowi wilkiem, a własny obiad przywieziony z domu trzeba było przywiązać łańcuchem w lodówce, gdzie każdy szedł do łazienki z własną rolką papieru toaletowego. I wiem, że tak naprawdę, to mam dzikie szczęście – bo lądowałam w różnych miejscach, a jednak nie trafiłam nigdy na ludzi, których miałabym ochotę otruć we śnie. Pamiętam sytuacje, na myśl o których do dzisiaj czuję rozczulającą falę ciepła w skrytym buduarze mojego serduszka, chociaż formalnie mam ten organ w artofii i nie słynę z bycia sentymentalną.
I tak po prostu – lekko, sentymentalnie, ciepło, z poczuciem ogólnej miłości do całego świata, piszę. Bez specjalnego celu, bez tematu, bez planu, spontanicznie, mniej lub bardziej – bez sensu. Wyjątko nie mam dzisiaj powodu do wyzłośliwiania się na forum publicznym, nie muszę nic zrobić, nigdzie się nie spieszę – nie przeszkadza mi nawet to, że moje dwie prawdziwe miłości życia mego- mój kot i komputer – zostały póki co w domu i nie mam mojej demonicznej Pajęczej Królowej, kiciuni najmilejszej acz nieco creepy, pod ręką, a posta piszę na laptopie współlokatora mojego Duala. A laptopów nie znoszę i jest to uczucie pełne pasji i zaangażowania. Internet jest nieco knąbrny i nie chce dzisiaj współpracować, trudno – być może jest to znak od wszechświata, żeby wreszcie oderwać się od monitora i otworzyć „Madame” Libery, na co nie miałam czasu przez całe wakacje.
Po prostu – jest dobrze. Lato skończyło się definitywnie, ale to nic, bo ciągle cieszę się jak dziecko, w naiwny i ckliwy sposób tym, jak pachnie jesień, jak słońce grzeje mnie w głowę przez niebieską fedorę w paski. I coś tak czuję, że to będzie dobry rok. Magiczny – w końcu to, do cholery, Kraków.