Gott ist tott. Jestem blądynkom – oto moja historia
Myślę sobie, że czas się już ujawnić, zwłaszcza, że czekam na foty i nie mam nic innego do wrzucenia, a statystyki spadają. Powiem zatem, że przefarbowałam się na blond. I jestem teraz blądynkom. Był to niewątpliwie błąd, ale o tym innym razem, w każdym razie kolor ten jest tylko formą przejściową do czegoś bardziej hardcore’owego, przecież nie mogę łazić jak słodka blondyneczka, bo mnie szlag trafia z tym dziewczęcym wizerunkiem.
Padło pytanie – i to bynajmniej nie odosobnione – dlaczego wołają na mnie tak, jak wołają i w ogóle kto zacz. Zacznę może od tego, że moja wirtualna tożsamość jest tożsama z tożsamością analogową i ogólnie to jestem 100% tru, poza tym, że większość czasu spędzam w dresie przed kompem, a nie w torebeczkach i szpilkach. Albo gdzieś się szlajam i robię niegodziwe rzeczy. Mój nick funkcjonuje w formie wołacza w kręgach uczelnianych, a moi chłopcy – z którymi, nieprawdaż, zamieszkuję – używają mojego imienia głownie wtedy, gdy próbują wyprowadzić mnie w równowagi.
Jak to się zaczęło. Ha! Historia jest długa, mroczna i gęsta od okultyzmu jak kisiel z Cthulhu oraz ginie w pomroce dziejów. Pochodzi z zamierzchłych czasów, gdy telefon komórkowy był dość drogą zabawką, internet opcjonalnym (choć popularnym) rozwiązaniem, a laptop czy cyfrówka – wypasionym narzędziem lansu. Nie co, to teraz, wszyscy się wożą, burżuje, w dupach się przewraca.
Dawno, dawno temu, kiedy powinnam była być dziewczęciem słodkim, niewinnym i skupionym na nauce oraz błyszczykach z „Bravo”…no cóż. Nie byłam. Pod wpływem wakacyjnej miłości (wiecie, ta pierwsza – obóz we Włoszech, piaseczek, upalne noce, pierwsze piwo, pierwszy kac – morderca) zmieniłam upodobania muzyczne z Ricky’ego Martina (i nie wstydzę się do tego przyznać) na Manowar i zostałam metalem. Glany, kostki, czytanie fantastyki, koncerty w zakazanych miejscach, wiadomo. Ogólnie ZUO. Ponieważ pochodzę z domu o silnym zboczeniu muzycznym, z klasykami metalu byłam osłuchana od kołyski, co gwarantowało mi szacun współmetali i możliwość robienia zblazowanej miny podczas rozmów o Black Sabbath czy Iron Maiden.
Jako że lubię zmiany, po fazie metalowej zostałam grunge, potem szalałam na punkcie death i black metalu, a następnie przeszłam fazę lekko goth, co niewątpliwie dobrze (w porównaniu z wcześniejszymi okresami) zrobiło mojej stylówie i pojmowaniu kobiecości (którą teraz lekceważę). I tu chciałabym wtrącić małą uwagę – dziewczyny w stylu goth są ZAZWYCZAJ:
a) paskudne
b) bardzo tęgie
c) paskudne i bardzo tęgie
oraz żyją iluzją, że czarny wyszczupla. Owszem, wyszczupla – ale nie w wersji gotyckiej. Czerń, blady makijaż i czerwone usta podkreślają też niesamowicie pryszcze. A na czarnych włosach odrosty wyglądają tak samo paskudnie jak na blondzie. To tak ku przestrodze.
Punkiem nigdy nie byłam. Punk umarł.
Stylówa stylówą, dość powiedzieć, że mój gust literacki rozwijał się w owym czasie – na szczęście – niezależnie od muzycznego i nie czytałam analogicznie dennych książek. Byłam mroczna. Cyniczna. Rozkochana w Gombrowiczu, Witkacym, Nietzschem, zaczytywałam się Bułhakowem, Zolą, Freudem. Łyknęłam La Veya (patrz: „Biblia szatana”) i chociaż to straszne lanie wody, ogólna myśl – muszę przyznać – jest hedonistycznie przednia. Łaziłam po antykwariatach, szukałam książek o okultyzmie, czarnej magii, voodoo (voodoo jest w dechę, ładnie komponuje się z Nietzschem w kontekście przewartościowania wartości i ogólnie chciałabym kiedyś spróbować takiego transu). I któregoś dnia dorwałam jakiś denny podręcznik czarnej magii, przy czym zauważyłam jego denność po ok. 10 stronach, więc poprzestałam na przeglądnięciu. Na którejś stronie z mhrrrocznymi zaklęciami było coś o duszach żywiołów – nazwanych tattwami. Do dzisiaj nie wiem, jak autor to wykminił, dość, że google milczy na ten temat (nie ma w google – nie ma w ogóle). W każdym razie słowo było fajne, znaczenie w dechę, więc zostało moim loginem – początkowo na mailu, potem na każdym koncie zakładanym w sieci. Od USOSu UJ do bloga.
Pod wpływem reminiscencji tych mrocznych rozkmin zaczęłam jarać się religiami, etnologią, antropologią i filozofią, ostatecznie wybrałam takie studia, mimo, że w ogólniaku wyglądałam już jak normalny, zdrowy na umyśle człowiek (teraz nie wyglądam, żebyście mieli porównanie). Na 1 roku studiów zasłynęłam robieniem skanów z zadanych do przeczytania tekstów i udostępniania ich całemu wydziałowi, w myśl zasady, że jak inni przeczytają to może mi się czasami upiecze, gdy oleję temat. Ludzie pisali do mnie w tej sprawie, dziękowali i do dzisiaj jest spora pula osób, które nie wiedzą kim prywatnie jestem, za to korzystają regularnie z mojej bazy materiałów i reagują na nick. Wśród moich znajomych z roku internetowy login z grupowego forum zastąpił imię. I jakoś tak zostało…
Na studiach dowiedziałam się też, czy tak naprawdę jest tattwa – nie będę wchodzić w szczegóły, bo nie siedzę jakoś specjalnie w hinduizmie (a właśnie tam trzeba szukać), poza tym zawsze można se kupić książkę i dokształcić się na własną rękę. W każdym razie tattwa jest pojęciem z zakresu ontologii (nauka o bycie), oznacza pierwiastek konstytuujący rzeczywistość. I na tym poprzestanę, bo egzamin z hinduizmu zdałam szczęśliwie na pierwszym roku, moja wiedza z tego zakresu jest nieco chwiejna i zamglona, a nie chce mi się teraz doczytywać pikantnych detali żeby błysnąć na blogasku, bo to takie trochę lamerskie. Możliwe, że dual wie więcej, więc jeśli przylezie powymądrzać się w komentarzu, może doda parę słów.
Z „tattwy” ukuła się z tego nawet wersja – powiedziałabym – pieszczotliwa, która spłynęła któregoś dnia z ust Wuja, mianowicie „tratwa”, niby jak tratwa ratunkowa, która zawsze wie, co zadane (chociaż nie odrabia zadań) i ma materiały do zajęć i egzaminów (chociaż uczy się na kolanie na godzinę przed wejściem do sali). I tak jestem nazywaną tattwą, tratwą, tacią (Aguniu…), a najlepszy wołacz jaki słyszałam to „Magda tattewko szewczyku Dratewko”, cokolwiek to miało oznaczać.
I weź to teraz wytłumacz każdemu – „skąd się wzięła twoja ksywka”.
PS Metalu oczywiście już nie słucham i gardzę, poza takimi klasykami jak Black Sabbath, rzecz jasna. Przeżyłam epifanię na początku ogólniaka, kiedy Chemical Brothers wydali „We are the night”. A poza tym, gatunki to sztuczne podziały i obecnie skłaniam się ku teorii, że jeśli ktoś zamyka się na jeden, jest albo strasznym frajerem albo coś mu ucho przydepnęło.
PS 2 – Oczywiście poznając nowych ludzi przedstawiam się imieniem, bo nie upadłam jeszcze na łeb.
Korzystając z okazji, zapraszam na stronę internetową mojego nowego zioma fotografa – fajne zdjęcia, jest klimacik, ziom sam w sobie jest hardcorem z górnej półki, a Kraków to świetne miasto. Zachęcam także do lajkowania. Efekty moich wygłupów z Pawłem i Donią na krakowskim rynku już niebawem, w nagłówku próbka.