Babski kącik: kosmetyki do włosów zniszczonych utlenianiem
Ostatnie posty zużyły mnie trochę intelektualnie, zatem – biorąc pod uwagę, że w tym tygodniu muszę popełnić wybitny esej na warsztaty dziennikarskie – na chwilę spuszczam trochę z tonu. Dzisiaj nie będzie yntelygencko. Bo dzisiaj będzie o babskich sprawach. Znaczy się w menu mamy kosmetyki do włosów zniszczonych utlenianiem. Taki krótki przewodnik po mojej łazience i kosmetyczce. Aha, to nie jest post sponsorowanym zawiera jednak linki afiliacyjne. Jeśli zdecydujecie się na zakup któregoś z produktów, które szczerze polecam, na moje konto wpłynie prowizja za to polecenie.
Jak uratować włosy po utlenianiu?
Zawsze miałam piękne, gęste, mocne i mało podatne na stylizację włosy. Jak koń. O loczkach i koczkach mogłam zapomnieć, żadne pianki i lakiery nie były w stanie utrzymać fryzury, więc o produktach do stylizacji nie wiem wiele – wcześnie się poddałam. Przez 12 lat farbowania (pierwszy raz zafarbowałam na stałe w wieku 12 lat, potem zmieniałam kolory od rudego do czarnego aż do ostatniej jesieni) nie udało mi się zniszczyć moich włosów, były jak Terminator. Dlaczego? Po pierwsze dzięki mamusi, która ma najwidoczniej dobre geny, a po drugie dzięki żarciu. Łosoś i inne tłuste ryby, orzechy i siemię lniane (skoro koniom na sierść pomaga, to na włosy też pomoże; ja sypię hurtowo do płatków z mlekiem, dodaję do sałatek i do panierki do kurczaka), w dużych ilościach sprawiały, że drogie odżywki stały się tylko opcjonalnym dodatkiem. Przynajmniej tak było do października. A potem utleniłam włosy i zaczęły się schody – rozdwojone, połamane końcówki, ogólna demolka i siano na głowie codziennie rano.
W tym miejscu mogę powiedzieć tylko – jedwab do włosów nie pomaga. Tzn. pomaga, ale na chwilę, nie daje żadnych trwalszych efektów, leczy objawy, a nie przyczynę – jak Gripex. Prawdopodobnie zostałby mi tylko łysy łeb, gdyby nie moja przyjaciółka Gosia, która zawsze wie czym obdarować mnie na święta – ostatnim razem padło na zestaw kosmetyków do włosów Toni&Guy, do których mama dokupiła mi szampon i odżywkę label.m.
Jakość, za którą warto zapłacić
Szampon i odżywka do tanich nie należą, ale moim zdaniem są warte tej ceny (jest też wersja regenerująca o połowę tańsza, ale nie ma tak skoncentrowanych składników). Po ok. dwóch tygodniach (w połączeniu z serum Toni&Guy) moje włosy przestały wyglądać jak końcówka mopa. W tej chwili, po trzech miesiącach, są już w naprawdę niezłym stanie, mimo regularnego utleniania. Poza tym, jeśli nie masz w domu młodszej siostry albo męża podbierających kosmetyki, opakowanie powinno wystarczyć na dość długo. Odżywka jest naprawdę niesamowita, już po pierwszym użyciu widać było różnicę – tzn. końcówki wyglądały jak końcówki, a nie jak coś co zdechło przy drodze. Z minusów – niewygodne opakowanie, butelka ma na dole taki koreczek, który trzeba podważyć czymś ostrym, np. paznokciem, zębami albo pilniczkiem do paznokci – co prawda można przechowywać bez tego koreczka bo jest jeszcze specjalna błonka z nacięciami, dzięki której nic nie wycieka ani nie wietrzeje, ale ja tam wolałam nie ryzykować i szarpałam się z tym cholerstwem za każdym razem.
Do tego serum Toni&Guy i spray nawilżająco – nabłyszczający. Serum jest wybitne, nie ma porównania z jedwabiem – nie obciąża włosów, efekt jest długotrwały, jest niesamowicie wydajne. Nakładam tylko na końcówki bo to one potrzebują reanimacji. Spray jest niezły, chociaż bez spektakularnych efektów, nieźle nawilża, gorzej z nabłyszczaniem. Z pianki korzystam niezwykle rzadko, ale podoba mi się, że nie skleja włosów – nie mam ogromnych wymagań, bo skoro nawet fryzjer się załamał, to kosmetyki też nie uczynią cudu.
Blogerka prawdę Ci powie
Cudem jest natomiast suchy szampon. Zawsze miałam obsesję na punkcie mycia włosów codziennie i nawet to, że szłam spać z mokrymi, nigdy im nie szkodziło. Ale teraz, odkąd udało mi się je osłabić i zniszczyć, mój fryzjer drze się na mnie, że muszę trochę delikatniej się z nimi obchodzić. Więc nie mogę się położyć, zanim nie wyschną – a że suszarki używać nienawidzę, myję je albo 3-4 godziny przed snem albo rano, kiedy nie muszę nigdzie się spieszyć. Utrudnia mi to znacznie życie, muszę przyznać. Zwłaszcza, że są takie dni, kiedy wracam bardziej nad ranem niż w nocy i od razu uderzam spać, a rano jednak muszę wyrobić się w ciągu pół godziny i wyjść z domu. I chociaż moje włosy nie mają tendencji do przetłuszczania, uzależniłam się od suchego szamponu. Pomaga, gdy – czasami tak jest – wstaję z rana i włosy są przyklapnięte i bez życia oraz wtedy, gdy po posiadówie u znajomych przesiąkną dymem z papierosów, a tego nie lubię bardzo. Oraz wtedy, kiedy wychodzę z domu w piątek na imprezę, a w międzyczasie robi się poniedziałek. Ciuchy mają to do siebie, że zawsze można je pożyczyć, podręczny zestaw podróżnika sprawia, że mogę się umyć na bezczela u znajomych i przemalować, po czym ruszać dalej, ale suszarki (żaden z moich kumpli nie ma w domu suszarki, dziwni jacyś) targać ze sobą nie będę. O nie. Zatem każdemu, kto lubi jak mu włosy nie śmierdzą np. restauracją hinduską w której jadł obiad, prowadzi intensywne życie towarzyskie lub podróżuje w spartańskich warunkach – polecam suchy szampon.
Opisany zestaw postawił moje włosy na nogi i obecnie nawet prostowanie im nie straszne. Dodatkowo, skuszona entuzjazmem blogerek, dokupiłam sobie szczotkę TangleTeezer – oczywiście z pewną dozą sceptycyzmu, bo ostatecznie ileż może kawałek plastiku. Otóż ten może. Mam szczotkę ceramiczną, drewnianą, z naturalnego włosia i jeszcze ze trzy normalne, ale ta jest najlepsza. Nie szarpie, nie wyrywa włosów, elegancko się po nich ślizga i łatwo utrzymać ją w czystości. Genialny gadżet. Z minusów – w dłoni też się ślizga. A po kafelkach leciiiiiii, że hej. Brakuje na niej jakiegoś paska na dłoń czy coś; no i nie można schować jej do torebki (włoski się wyginają), a ta kompaktowa wersja jest za mała, żeby była sensowna. Tak czy inaczej, polecam, moim zdaniem warto, a nie mam w zwyczaju podniecać się czymś tylko dlatego, że jest nowe i modne.
Przetestowałam kilka rodzajów szczotek Tangle Teezer i jak dotąd najbardziej przypadła mi do gustu wersja Aqua Splash – lepiej leży w dłoni niż inne szczotki i zgodnie z przeznaczeniem lepiej radzi sobie na mokrych włosach. Mam w domu obecnie także wersję full paddle, najbardziej przypominającą klasyczną szczotkę, ale mam wobec niej mieszane uczucia – z jednej strony jest fajna i sprawdza się przy pielęgnacji długich włosów, z drugiej – na pewno nie jest tak delikatna jak inne Tangle Teezery.
Jeśli nie widać różnicy – po co przepłacać?
Jeśli chodzi o tańsze produkty, byłam zawsze wielką fanką szamponów i odżywek Dove. Dobrym zamiennikiem suchego szamponu Toni&Guy jest natomiast mgiełka stylizująca Nivea Refresh. Ze względu na opływowy kształt łatwo upchnąć ją w torebce, czym zdecydowanie wygrywa z suchym szamponem. Swojego czasu niezły – i niedrogi – spray tego typu był dostępny w ofercie Avonu, ale niestety już od dawna go nie sprzedają. Avon w ogóle jest mistrzem w wycofywaniu świetnych produktów.
Dla porównania – spray nadający objętości Nivea z tej samej serii (podobna kulka, tylko atomizer taki jak przy płynie do mycia szyb) jest fatalny, mocno obciąża włosy i to właściwie cały jego efekt.
W wersji super economic polecam maskę do włosów Kallos Crema al Latte z proteinami mleka – wielkie, litrowe wiadro kosztuje na allegro ok 10-15zł, można kupić je też w hurtowniach fryzjerskich w podobnej cenie. Denerwuje mnie trochę zapach – słodki, trochę jak budyń śmietankowy – ale większości dziewczyn się podoba. Maska mocno nawilża, nie obciąża włosów, nadaje się do częstego stosowania.
Niełatwo być blondynką
Odkąd zostałam blondynką, pojawił się też inny problem – rozjaśniane włosy mają często nieładny, żółty odcień, podczas gdy moim celem od początku był kolor siwy (i raz mi się nawet udało) – właściwie tylko po to rozjaśniłam włosy. Osiągnięty przez przypadek blond został na głowie z powodu mojego lenistwa i jako baza do dalszych eksperymentów (jestem na etapie dobierania tonerów w obłąkanych kolorach). W każdym razie mogę z czystym sumieniem polecić szampon i odżywkę regenerujące Joanny z linii Professional (w hurtowniach fryzjerskich i na allegro – tam ok. 30zł za komplet). Obydwa genialnie pachną jagodami i nadają blond włosom ładny, chłodny odcień. Zapach jest do tego stopnia obłędny, że planuję myć włosy tymi kosmetykami nawet jak już wrócę do normalnego koloru na głowie (to znaczy każdego poza blondem, bo czuję się w nim jak kurczak).
Jeśli natomiast mowa o obłąkanych kolorach – chyba większość z Was zna tonery La Riche. Są w miarę tanie (kilkanaście złotych za sztukę), dość wydajne i dają fajne odcienie, tylko trzeba pamiętać żeby wcześniej rozjaśnić czuprynę. Nie są specjalnie trwałe, ale nie niszczą włosów. I teraz właśnie mam dylemat. Oczojebny zielony? Pastelowy róż? Fiolet? Fuksja? A może pomarańcz? A może po prostu radosny, wiosenny mix, czyli – wszystko naraz? Mój fryzjer już zaciera ręce, a ja nie mogę się zdecydować.
I skoro jestem już przy temacie kolorków, zatrzymam się na chwilę przy farbach do włosów. Przez 12 niemalże lat farbowania przetestowałam większość tego, co jest dostępne w sklepach. Mogłabym mówić, co jest po prostu do bani (Wella), co daje sztuczne, plastikowe kolory (Garnier), co się szybko spłukuje (Syoss), a co jest całkiem niezłe (Schwarzkopf Brillance). Skupię się na ostatnich doświadczeniach z rudościami, które wydają się łatwe, a wcale takie nie są. Jeśli chcesz zafarbować się bez względu na koszta, to idziesz do fryzjera, jasna sprawa. Gorzej, jeśli włosy rosną Ci tak szybko, że farbowanie odrostów staje się konieczne po najdalej trzech tygodniach, tak jak w moim przypadku, a fryzjer za każdą taką imprezę krzyczy sobie przynajmniej sześć dyszek (bo włosy gęste). Farbuję włosy rękoma mojego osobistego fryzjera, w domu, za darmo, nie dlatego, że jestem kutwą, tylko dlatego, że mnie nie stać na takie rozrywki, proste. Poza tym w salonie potwornie się nudzę i większość z nich nie rozumie mojej wizji (np. zielonych włosów).
Płomień na głowie
Metodą prób i błędów trafiłam w końcu na farbę Féria od L’Oréal w kolorze Pure Paprika (nie polecam Mango – nie jest aż tak mocno napigmentowany i kolor utrzymuje się o wiele krócej, mimo, że na pudełku wygląda lepiej). Efekt – genialny, trwały odcień, włosy lśniące i jedwabiste. Obydwa zdjęcia przedstawiają tę samą farbę (chyba), jedynie pudełko ma odświeżoną szatę graficzną, ja korzystałam zawsze z tej po prawej. Lubiłam ten kolor, ale nie dostrzegałam tego, jak fajnie wygląda, dopóki kiedyś nie zabrakło MOJEJ farby w sklepie i, zdesperowana, sięgnęłam po podobny odcień z Garniera. Rezultat – plastik, brak głębi, kask na głowie, włosy wyglądały jak sztuczne. Używałam tych farb wcześniej i nigdy nie uderzyło mnie to tak bardzo – zauważyłam różnicę dopiero kiedy zaczęłam korzystać z czegoś lepszego, jak to zwykle bywa. Teraz wolałabym chodzić z odrostem po mieście i szukać do upadłego, niż kupić znowu tanią farbę.
Ale oczywiście są wyjątki. Jak wspominałam, dostałam któregoś dnia fazy na siwe włosy. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że tak trudno uzyskać ten efekt – tonery nie dają głębi, siwych farb jest bardzo niewiele (a te dostępne są raczej srebrne), a z czarną wolałam nie eksperymentować. Marzył mi się taki efekt (jeśli ktoś ma pomysł jak go uzyskać, to prosiłabym o podzielenie się):
A wylądowałam z blondem. Nie ma się z czego cieszyć. Najbliższy pożądanemu efekt udało mi się uzyskać przed sylwestrem, dzięki farbie Joanny w odcieniu Gołębi Popiel. Mimo, że nazwa jest paskudna, a pani na pudełku prezentuje się jeszcze paskudniej z fryzurą a’la babcia Stefa, kolorek wyszedł bardzo zacny. Niestety nie zachowały się żadne zdjęcia z tego krótkiego tygodnia, podczas którego dane było mi się nim cieszyć, bo farba spłukuje się okrutnie szybko do popielatego blondu. Co mnie nie satysfakcjonuje. Z plusów – jest naprawdę tania.
Małe rzeczy, na które zapewne nie zwracasz uwagi
Mój fryzjer Piotr Piskorowski, którego kiedyś prezentowałam na blogu, za każdym razem wylicza mi setki sposobów na piękne włosy, a ja zawsze wpuszczam je jednym uchem i wypuszczam drugim, bo wiem, że i tak nie będzie mi się chciało z tym babrać. Zakodowałam tylko, żeby jak najrzadziej wiązać włosy gumką, a jeśli już muszę, żeby używać dużej, szerokiej, zamiast frotek za 20 groszy z kiosku (faktycznie, włosy są mniej pogięte i nie muszę ich tak mocno prostować jak przychodzi co do czego). Po drugie, już nie chodzę spać z mokrą czupryną, bo potem Piskor jedzie po mnie jak po burej suce, że on się stara ze mnie zrobić człowieka a ja jak ten ostatni prostak. Po trzecie, często mówi się, żeby płukać włosy w zimnej wodzie. Co praktykowałam, lejąc po prostu na łeb zimną wodę – dopiero Piskor uświadomił mi, że włosy przy nasadzie bardziej się przez to przetłuszczają i to jedynie końcówkom należy się płukanie na zimno. Pochwalił mnie tylko za zakup Tangle Teezera, bo sam jest wielkim fanem. Wydał mi też rozkaz zakupienia sobie prostownicy z tytanowymi płytkami, co też uczynię, jak tylko napadnę na bank. Wciąż bezczelnie liczę na to, że załapię taką na urodziny, które wiszą nade mną jak miecz Damoklesa i zbliżają się coraz bardziej.
Skoro jestem przy temacie włosów – czy ktoś może mi polecić lakier do tychże? Ma być mocny jak cholera i nie sklejać oraz nie tworzyć efektu kasku. Jak będzie niedrogi to tym lepiej, jak droższy – to musi być naprawdę świetny. Jeśli poza tym ktoś ma jakąś światłą radę na temat pielęgnacji włosia za pomocą kosmetyków czy metodami domowymi, to proszę się nie krępować i podzielić się w komentarzu.
Tak że tego. Nieco z czapy ten dzisiejszy post, ale nie można zawsze być intelektualistą. Poza tym nie samym myśleniem człowiek żyje, wyglądać też trzeba, a ja mam potrzebę zapewnienia mózgowi odpoczynku. Co też zaraz uczynię, przeglądając marcowe numery japońskiego i australijskiego Vogue’a, które mamunia przywiozła swojemu pysiaczkowi (znaczy się mnie) z wakacji z kangurami. I niech mi tylko nikt nie zarzuca, że to lans czy coś, bo w czasie kiedy Mamut opalał się na plaży, ja siedziałam w czterech swetrach w moim niedogrzanym mieszkaniu i – z dumą niepozwalającą przyznać się do nędzy – jadłam placki ziemniaczane (ale nie powiem, na co przewaliłam kasę przeznaczoną na jedzenie). Zatem zero lansu.
PS – Właśnie dotarło do mnie, że przygotowanie tego posta zajęło mi dwukrotnie więcej czasu niż zwyczajowe wymądrzanie się, a efekt wciąż pozostawia wiele do życzenia. Wychodzi na to, że bycie pustą, gadającą tylko o kosmetykach laską nie jest wcale takie łatwe. Ech, nie ma lekko.