Wszystko, co kocham
Siedzę w domu, oglądając jednym okiem „Księżniczkę łabędzi”. Nie pytajcie. Drugim okiem nadzoruję kolejność wpisywanych liter, i tak stukam sobie lekko w klawiaturę – bez specjalnego planu. Niektórzy zarzucają mi, że za bardzo jaram się swoim życiem – a jednak nie potrafię inaczej. Chłonę każdy dzień, każdy moment i czasami czuję, jak to wszystko aż boli w środku i boję się, że któregoś dnia to uczucie rozsadzi mi płuca. Bo nie potrzebuję wiele, żeby czuć się doskonale szczęśliwa. Być może nie ocalę świata, pewnie nie znajdę lekarstwa na raka, może nigdy nie polecę w Kosmos. Powiecie, że nie mam ambicji. Być może. Przytłoczona egzystencjalizmem, zrezygnowałam z poszukiwania sensu życia. Żeby przeżyć, ustanowiłam własne życie celem samym w sobie. I postanowiłam, że będzie zajebiście, a ja nigdy nie będę się nudzić.
Zaczęło się już w środę. Chciałabym to wszystko opisać, ale niektóre wydarzenia muszą pozostać tajemnicą, a pewne emocje nie dają się ubrać w słowa. Ciągła adrenalina, dzieje się, dzieje! Mój telefon dzwoni jak szalony i chcę być w pięciu miejscach jednocześnie, staram się nie wybierać, muszę być wszędzie. Przynajmniej na chwilę.
I jestem. Zmęczona po długim dniu, z ciężką torbą ubrań wypożyczonych do niedzielnej sesji zdjęciowej, zamiast iść prosto do domu, skręciłam w jeszcze jedno miejsce. I siedzę na skórzanej kanapie w studiu Bartka, zerkam mu przez ramię jak montuje nowy kawałek, przygotowuje video z ostatniej próby. Krok po kroku, mimo, że nie biorę w tym bezpośredniego udziału, w mojej obecności powstaje muzyka, która za kilka dni będzie na ustach tysięcy ludzi w Polsce. Palę jednego papierosa za drugim, godziny przepływają, piwo zaczyna szumieć mi w głowie. Muzyka!
I jestem. Budzę się nie u siebie, stanowczo za późno. W biegu załatwiam swoje sprawy, ogarniam budżet, staram się utrzymać na powierzchni. Ostatni miesiąc był finansowo dobry, po ciężkim okresie przychodzą wreszcie czasy względnej finansowej stabilizacji – tygodnie wypełnione zarwanymi nocami i dniami spędzonymi przed komputerem jednak się opłaciły. Z czystym sumieniem pozwalam sobie na kilka dni odpoczynku, sięgam po książkę, ulubiony magazyn, dobry film, idę do lovekrove na hamburgerowe arcydzieło. Wyspana, chociaż lekko skacowana, zbieram siły przed wieczornym koncertem.
I znowu jestem. Siedzę na podłodze, przy wyjściu z backstage’u, oparta plecami o ścianę. Dzisiaj stanowczo przesadziłam, a to zdarza mi się niezwykle rzadko. W zasadzie nie wiem, czy kiedykolwiek byłam tak bliska kompletnego blackoutu, staram się jednak dojść do siebie bez niczyjej pomocy. Przez organizm przepływają substancje, które nie powinny się tam znaleźć, uderzenia bębnów i bit wprawiają podłogę – wraz ze mną – w wibracje. Pulsujące, miarowe uderzenia wbijają się w kręgosłup i przechodzą jak prąd do mózgu, wywołując elektroniczny dreszcz. Głowa stara się nadążyć za dźwiękiem, śledzić słowa, resztkę sił zużywam na podniesienie się z podłogi i wyjście na świeże powietrze. Wrócę w to samo miejsce za 15 minut, po drugi muzyczny orgazm.
Przebudzenie jest ciężkie i bolesne, tym razem we własnym łóżku, ale szybkie spojrzenie w lustro mówi mi, że już dość. Że powinnam przestać, przespać się jeszcze chwilę, odpocząć. Nie ma takiej możliwości – wszyscy idą na otwarcie nowego klubu, ja też, bo nie mogę znieść świadomości, że będą bawić się dobrze beze mnie. A więc idę, przebrawszy się wcześniej z 30 razy, z lekko rozbawioną już ekipą, zobaczyć co przyniesie noc – a ta jest wciąż młoda, nawet jeśli zegarek wskazuje, że północ minęła już jakiś czas temu.
I znowu jestem. Zmęczona do granic możliwości, zasypiam co prawda bez butów, ale w sukience – a przecież położyłam się tylko na moment, chciałam po prostu chwilę odpocząć. Czuję, że ten weekend zabija mnie na raty, a przecież tak naprawdę dopiero oficjalnie się rozpoczął. Załatwiam szybko bieżące sprawy, wpadam na piwo do dawno nie widzianych znajomych, planuję odpuścić ten jeden wieczór – ale wieczór czeka na mnie w domu, kiedy tylko otwieram drzwi, wychodzi mi naprzeciw. I znowu nie kładę się przed świtem, a telefon dzwoni, wciąż dzwoni, nieważne, czy jest 4. po południu, czy 3. w nocy.
I niedziela. Sesja zdjęciowa, modelka, model, rozrzucone wszędzie ubrania, cienie do powiek i pędzelki, dźwięk uwalnianej migawki, żar lejący się z nieba. I deszcz – a my w samym środku, wracając do domu nieśpiesznie, śmiejąc się głośno i z przyjemnością witając na rozgrzanej skórze ulewę. Przemakamy do kości, ale nie staramy się biec, osłaniając jedynie przed deszczem sprzęt.
Gdy puka do moich drzwi, wciąż jeszcze wysycham. Z mokrymi włosami i bez makijażu, zakładając tylko w biegu buty wychodzę na mokrą ulicę. Dobra szama na mieście przegryziona lodami, spacer to tu, to tam, bez wyraźnego celu i bez pośpiechu, nowy film o Batmanie w Kinie Kijów. Powoli wytracam pęd, odzyskuję równowagę, unikam pokus, które przedłużą ten weekend o kolejną szaloną noc.
I w końcu jestem sama. Siedzę na skórzanym fotelu obrotowym, chłonę ciszę i brak ruchu dookoła mnie. Ostatnie dni w postaci kolorowych migawek przewijają mi się przed oczami, czuję, że fioletowy siniak na ramieniu, nabity nie wiadomo gdzie, urósł do rozmiarów sporej śliwki i boli jak cholera. Powieki stają się ciężkie, energii wystarcza jeszcze tylko na szybki prysznic i umycie zębów. Zasypiam od razu, budzę się po 14 godzinach. Zaczyna się nowy tydzień i pewnie trzeba będzie znowu trochę popracować – ale ze świeżo zresetowanym organizmem nie wydaje się to aż takie trudne.