Wojna o blogi: szafiarki vs. reszta świata
Początki były skromne. Zdjęcia robione w domu albo w przydomowym ogródku – zwykłą cyfrówką, bez obróbki w Photoshopie. Brak sponsorów, reklam, konkursów i zaproszeń na snobistyczne branżowe imprezy, po prostu grupa dziewczyn z zajawką na modę, pisząca dla takich samych jak one same pasjonatów. I tylko tyle. Stale rosnące liczby odwiedzin i obserwatorów zwróciły jednak w końcu uwagę reklamodawców – i wtedy się zaczęło. Obecnie prezentujące swoje stylizacje w sieci blogerki, zwane szafiarkami, mają chyba tyle samo fanów co zagorzałych przeciwników. Podział ten zaostrza się wraz ze wzrostem popularności szafiarskich blogów i przenikaniem ich autorek do mediów publicznych.
Jestem blogerką
Założenie bloga nie jest trudne – wystarczy wybrać odpowiedni szablon, wymyślić sobie nick i przygotować kilka zdjęć do pierwszej notki. Pierwszy post powinien przykuwać uwagę – blogerka modowa powinna być zatem albo śliczna i zgrabna, albo oryginalna, inna niż wszystkie inne. Strony, których autorki (lub autorzy) nie spełniają tych warunków, przepadają w czeluściach internetu, pozostając znanymi jedynie w obrębie hermetycznego szafiarskiego świata.
Od momentu umieszczenia na stronie pierwszego wpisu możesz już mówić o sobie „blogerka”. Czy pozostanie to dla Ciebie hobby, stanie się pełnoetatową pracą czy punktem wyjścia do kariery w świecie mody – zależy tylko od Twojego nastawienia i determinacji. Gratulacje, właśnie zostałaś szafiarką.
Chude jest piękne
Modelowa szafiarka nosi ubrania w rozmiarze 34 lub 36. Ma długie włosy, które do zdjęć zaczesuje czasami na bok i krzyżuje nogi, pozując fotografowi. Nie jest specjalnie bystra, ale nie musi – zgrabna sylwetka i ładna buzia wystarczą jej, aby podbić serca czytelników. Taki jest stereotyp szerzący się wśród przeciwników szafiarskich blogów – a jaka jest prawda? W rzeczywistości, pomimo różnorodności rodzajów sylwetek i typów urody polskich blogerek, zgrabna figura w rozmiarze S lub XS wydaje się nieodzowną częścią sukcesu. Najważniejsze są nogi – to one muszą prezentować się dobrze w ultrakrótkich dżinsowych szortach, które każda szafiarka powinna mieć na wyposażeniu. Nie oznacza to oczywiście, że blogerki o „nieszafiarskich” wymiarach nie mają czego szukać w sieci – dobrze prowadzona strona zawsze znajdzie swoich odbiorców, jednak warto zastanowić się, czy istnieje chociaż jeden polski blog liczący się w rankingach popularności, którego autorka nosi rozmiar określany jako „plus”. Winą o to można oczywiście obarczyć współczesne kanony piękna, obsesyjny kult chudości i promowanie anoreksji przez czołowych projektantów. Jednak czy naprawdę jest to aż tak proste? Polki, pomimo zmieniających się niekorzystnie statystyk, wciąż uchodzą za szczupłe na tle kobiet z innych krajów – obserwując przepływający ulicami tłum nietrudno zauważyć, że większość nastolatek i młodych dziewczyn nosi rozmiary 34-36, a dojrzalsze panie dbają o to, aby zachować rozmiar 38, maksymalnie 40. Biorąc pod uwagę, że głównymi odbiorcami blogów są kobiety młode, dbające – czasami nadmiernie – o swój publiczny wizerunek, przestaje dziwić fakt, że szukają one wzorców w blogerkach o sylwetce podobnej lub nieco szczuplejszej.
Co jednak niepokoi, to fakt, że obiektem krytyki o wiele częściej niż prezentowane stylizacje staje się figura lub uroda samych blogerek. Wydaje się, że nadrzędnym celem niektórych komentujących jest dyskryminacja osób z nadwagą, chociaż pojawiają się także głosy potępiające nadmierną chudość i oskarżające szafiarki o anoreksję. Sylwetka blogerek stała się jednym z najczęściej – po stylizacjach i dochodach – komentowanych pod postami tematów. O ile uroda wydaje się być rzeczą względną, a obecnie w cenie i tak bardziej jest oryginalność niż klasyczne piękno, o tyle nawet szczupła, drobnej budowy dziewczyna musi liczyć się z możliwością otrzymania komentarza zaczynającego się od „jesteś za gruba”. O ile weteranki mają już do tego dystans, a długotrwałe poddawanie się ocenie komentujących wyrobiło w wielu pewność siebie, to początkujące szafiarki często nie wytrzymują presji i zamykają nowo otwarte strony. W kontekście narastającej krytyki blogerek modowych warto zastanowić się, czy rzeczywiście – jak twierdzą krytykujący – publikując swoje zdjęcia w sieci powinniśmy milcząco godzić się na agresję i obelgi ze strony oglądających je osób?
Atak klonów
Wrogowie blogerek twierdzą, że trudno je od siebie odróżnić, bo wszystkie ubierają się tak samo. W rzeczywistości…cóż, tak naprawdę – mają sporo racji. Poza kilkoma wyjątkami, jak niszowa Coco Mayaki, czy kolorowa Macademian Girl, szafiarki bardzo często wyglądają jak barwne papużki jednego gatunku, tworząc swoistą subkulturę (patrz: Bless the Mess by Lena&Lona). W jej obrębie tworzą się swoiste mikrotrendy, które nie przenikają jednak do mody ulicznej lub oddziałują na nią w niewielkim stopniu. Przeglądając stylizacje polskich blogerek, można nierzadko zniechęcić się do zakupu konkretnego modelu butów czy spodni, kierując się wrażeniem jego masowości, jest to jednak tylko iluzja. Po wyłączeniu komputera i wyjściu z domu niełatwo znaleźć na nogach przechodzących dziewczyn nabijane ćwiekami lordsy, Lity czy legginsy nadrukowane w motyw galaktyki.
Zagłębiając się w tematykę blogów i obserwując z bliska dynamikę wzajemnych relacji między szafiarkami warto przyjrzeć się wycinkom życia prywatnego, które prezentują one w swoich wpisach. Jeśli wakacje – to tylko w ciepłych krajach, z obowiązkową prezentacją modnego kostiumu kąpielowego nad brzegiem hotelowego basenu. Śniadanie – pancake’i z konfiturą, deser – muffinki, w międzyczasie wymyślne koktajle, sałatki, słodkie przekąski. Pokój, zwykle w domu rodziców – obowiązkowo minimalistyczny w wystroju, z białymi, eleganckimi mebelkami i czarno-białym zdjęciem Audrey Hepburn lub Marylin Monroe na ścianie. Jeśli szafiarka czyta, to raczej Biblię mody (czyt.: Vogue) niż książkę, a jeżeli już sięga po literaturę, zwykle jest coś z półki „dla kobiet”. W wolnych chwilach słucha Rihanny albo Lany Del Rey, zachwycając się ich stylem i urodą, a kiedy ma ochotę na film, wybiera coś estetycznego, przy czym można się powzruszać albo pośmiać. Żadnej przemocy! W utopijnym świecie szafiarki nie ma miejsca na przemoc, patologię czy zgłębianie tajemnicy życia. Idealizm blogów zderza się na co dzień silnie z realizmem krytykujących, którzy zdają się myśleć, że prowadzenie bloga o modzie oznacza, że jego autorka nie robi w życiu nic innego i nie ma żadnych zainteresowań, ambicji, celów. Pomimo tego, że wiele szafiarek to inteligentne, wykształcone młode kobiety realizujące konsekwentnie swoje życiowe plany, stereotyp ten niestety wciąż umacnia się za sprawą jednostek, które faktycznie odpowiadają niepochlebnemu wzorcowi. A ich, nie oszukując się, jest na liście blogów modowych najwięcej.
Poza modowymi poradami i autorskimi propozycjami stylu ubierania się, blogi szafiarskie nierzadko sprzedają kompletny pakiet pt. „jak być cool”. To już nie tylko spódnice i torebki – blogerka modowa doradza także, gdzie warto bywać, jaki zagraniczny kurort wybrać na letni wypad z chłopakiem, co zjeść w tej nowej, modnej restauracji, a także jakiej słuchać muzyki, co przeczytać i na co wybrać się do kina. Nieliczne spośród polskich blogów zachowały konwencję „jeden wpis – jedna stylizacja”; spora część ujednoliciła się, przechodząc w tematykę lifestyle’ową. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że większość prezentuje dokładnie ten sam lifestyle, kopiowany z magazynów i seriali. Jak kiedyś, będąc małymi dziewczynkami, chciały być księżniczkami lub wróżkami, teraz każda chce być nową Sereną czy Blair z „Plotkary”. W tym kontekście zarzuty dotyczące powtarzalności i wtórności wydają się jak najbardziej uzasadnione. Oczywiście, można odpierać te ataki, twierdząc, że nikt nikogo nie zmusza do odwiedzania strony i każdy znajdzie w sieci coś dla siebie. Jednak warto zadać sobie pytanie – czy gdyby Twój blog zniknął dzisiaj z sieci, dałoby się go zastąpić w ciągu 15 minut innym, prawie takim samym?
Krytycy blogów ze stylizacjami twierdzą, że po przejrzeniu kilku stron trudno im odróżnić je od siebie, podobnie jak same autorki. Podobne szablony, stylizacje, banalne notki ograniczone nierzadko do wyliczenia elementów stroju czy relacji z porannych zakupów stanowią mocny argument. Wiele blogerek celowo ogranicza tematykę wpisów do rzeczy związanych z moda i stylem życia, aby zawartość strony była merytorycznie spójna. Niestety, często wywołuje tu u negatywnie nastawionych czytelników wrażenie ukierunkowania całego życia szafiarki na konsumpcję i najróżniejsze przyjemności. Same zainteresowane twierdzą, że nie chcą, aby ich blog stał się przestrzenią, w której żalą się na trudy życia czy dzielą problemami, wiele z nich niechętnie odsłania jakiekolwiek detale dotyczące prywatnych spraw. A jednak są wśród blogerek piszących o modzie takie, którym – pomimo, że nie poruszają w swoich notkach ważkich kwestii politycznych czy społecznych i konsekwentnie drążą jedynie tematykę lifestyle’ową – niepodobna zarzucić brak inteligencji, erudycji czy wyższych ambicji. Venila Kostis, Miss Ferreira czy Weronika z bloga Raspberry and Red to przykłady młodych, atrakcyjnych kobiet – z kompletnie odmiennymi doświadczeniami życiowym i różnymi poglądami – z których każda jest chodzącym zaprzeczeniem stereotypowego próżnego dziewczęcia spędzającego cały wolny czas na przeglądaniu czasopism w poszukiwaniu inspiracji i przebieraniu się przed lustrem na potrzeby szafiarskiego bloga.
„Za hajs matki baluj”, czyli córki bogatych rodziców
W komentarzach pod notkami toczą się burzliwe dyskusje o źródło dochodów każdej szafiarki. Niektóre dyplomatycznie milczą, inne określają się jako kobiety pracujące, jeszcze inne wprost przyznają się do zysków czerpanych z prowadzenia strony. Chociaż faktem jest, że komentujących nie powinien obchodzić status majątkowy innych ludzi i pytanie o zarobki na forum publicznym może być poczytane za nietakt, to trudno nie zauważyć, że wiele szafiarek osiągnęło popularność dzięki stylizacjom zrealizowanym dzięki wysokim zarobkom rodziców. Trudno przecież uwierzyć, że licealistka prezentująca torebkę LV, którą otrzymała od rodziców w prezencie za dobre oceny na świadectwie, pochodzi z niezamożnej rodziny. Nawet regularne zakupy w second-handach lub tanich sieciówkach wymagają nakładów finansowych, które dla osób bez własnych dochodów (lub o niskich dochodach) są ogromnym wydatkiem. Z jednej strony nietrudno zrozumieć irytację czytelników, pomiędzy którymi jest na pewno wiele osób pracujących za najniższą krajową lub poszukujących pracy, trudno jednak wytłumaczyć to czymś innym niż zazdrością i źle ukierunkowanym poczuciem niesprawiedliwości społecznej. Z drugiej strony przy przeglądaniu blogów warto pamiętać o tym, że obecnie ogromna większość rzeczy, które prezentują szafiarki, to prezenty od sponsorów lub wynagrodzenie za reklamę na stronie. Oczywiście, jeśli poszukamy dobrze, na pewno znajdziemy wśród blogerek niejedną rozpieszczoną licealistkę przyczepioną do ojcowskiego portfela – jednak dla obiektywnego czytelnika jasne będzie, że zdecydowana większość autorek to przedsiębiorcze dziewczyny, które odkryły sposób, jak zarabiać na swojej pasji.
Daj mi buty, zrobię ci reklamę
Tym, co powoduje chyba najwięcej kontrowersji, są reklamy na blogach. Kilka lat temu sporadyczne i nienachalne, dzisiaj oblepiają boczne panele stron i atakują widza z każdego wpisu. Na większości blogów trudno wręcz znaleźć notkę ze stylizacją, w której nie pojawia się ani jeden „gift”, a nierzadko cały strój szafiarki składa się z ubrań i dodatków otrzymanych od reklamodawców. Czy można zatem mówić o wiarygodności blogerek? Na celowniku krytyków znajduje się przede wszystkim Maffashion, główny blogerski towar eksportowy Polaków, od dłuższego czasu współpracująca z australijską marką BlackMilk. Do krytykujących nie trafiają argumenty o spójności stylu czy zgodności estetyki marki z wizerunkiem, który chce realizować Madame Julietta – intensywną promocję firmy uważają za nachalną i męczącą, a stylizacje blogerki – za monotonne i wtórne. Pytanie, czy drażniłoby ich to tak samo, gdyby autorka bloga samodzielnie kupowała wszystkie te ubrania? Czy razi ich zatem spójna estetyka, czy jawna reklama właśnie?
Moment, kiedy okazało się, że na szafiarstwie można zarobić, okazał się przełomowy. Liczba nowych stron rosła (i rośnie do dziś) niemalże geometrycznie z dnia na dzień, a istniejące blogi zostały zalane wszelkiego rodzaju konkursami, dzięki którym czytelnik – za pomocą jednego „lubię to” mógł stać się posiadaczem różnego rodzaju dóbr materialnych, od na wpół zużytego lakieru do paznokci do laptopa czy roweru. Polska blogosfera podzieliła się na trzy grupy: całkowicie niekomercyjne, wybiórczo komercyjne i prostytuujące się. Nieliczne szafiarki konsekwentnie odrzucają wszystkie propozycje współpracy z firmami, kuszącymi je łakociami w postaci darmowych torebek, butów, pasty do zębów, majtek czy podpasek. Inne zdecydowały się na przyjmowanie tylko tych ofert, które wpasowały się w wizerunek bloga i ich samych – chociaż muszą zmagać się z zarzutami o nadmierną komercjalizację, trudno oskarżyć je o niekonsekwencję lub pazerność. I wreszcie – trzecia grupa. Szafiarki, które powodowane chęcią zarobienia na prowadzeniu strony i opętane manią posiadania zrobią wszystko aby tylko otrzymać upragnione chińskie buty czy bransoletkę za 15 złotych. Niewątpliwie nie można odmówić im przedsiębiorczości, ale trudno dziwić się czytelnikom, którzy, widząc na blogu dziesiąty w danym miesiącu konkurs, wyłączają z niesmakiem przeglądarkę.
Komercyjny potencjał blogów wywołał falę spamu – zdawkowych komentarzy w stylu „fajne buty, wpadnij do mnie”, które – podobnie jak propozycja „obserwujemy?” mają na celu podbicie statystyk i zwiększenie liczby stałych obserwatorów. Dochodzi do sytuacji, kiedy świeżo upieczona blogerka wprost prosi w nowej notce o jak największą liczbę obserwujących, aby mogła nawiązać współpracę z danym sklepem internetowym. Przesada? A może po prostu dobry pomysł na biznes?
W obliczu rozważań na temat znaczenia blogów o modzie dla zawodowego dziennikarstwa mody pojawia się pytanie o to, co odróżnia te prywatne strony od wielkich magazynów? Czy nie jest to właśnie ich szczerość, niezależność, autentyczność? Nikt nie wątpi, że rolą reklamy pojawiającej się w mediach jest sprzedaż produktu jak największej liczbie osób – czy jednym z powodów, dla których ludzie tak chętnie śledzą blogi szafiarskie nie jest brak uczucia osaczenia reklamą? Ostatecznie popularność blogerek, poza małymi wyjątkami, nie opiera się na ich wybitnej wiedzy o modzie i znajomości trendów, umiejętnościach fotograficznych czy ogólnym profesjonalizmie, a na możliwości obserwowania życia osoby, której pomysł na siebie jest w 100% autorski. W momencie, kiedy – za sprawą reklamowania wszystkiego, co tylko się da – blogerka traci autentyczność i staje się wieszakiem na produkty sponsorowane, jej strona przestaje różnić się od katalogów popularnych sieciówek. Niestety, ze względu na rosnącą liczbę takich własnie stron, których autorki same obsesyjnie zabiegają o możliwość reklamowania firmy w zamian za kolorowe paciorki, określenie „szafiarka” lub „blogerka modowa” staje się powoli obelgą, oznaczającą rodzaj internetowej prostytutki, dla której darmowy ciuch czy dodatek stał się celem samym w sobie. I w wielu wypadkach trudno się z tą opinią nie zgodzić.
VIP pass
Jedną z równie pożądanych jak darmowe ciuchy rzeczy jest dla blogerki przepustka do świata celebrytów i wielkiej mody. Przy pewnej liczbie czytelników łatwo uzyskać zaproszenie na pokaz znanego projektanta albo zamkniętą imprezę – oczywiście za darmo. Prowadzi to do sytuacji, kiedy popularna blogerka dostaje akredytację na łódzki Fashion Week, a dziennikarze Ultra Żurnalu – nie. W efekcie możemy obejrzeć później w sieci piękne zdjęcia szafiarki w krzakach, z innymi szafiarkami i oczywiście – na tle ścianki sponsorskiej. Oraz relację z pokazów, ograniczającą się do „podobało mi się / nie podobało mi się”. Pomimo tego uproszczenia nie da się pominąć milczeniem faktu, że wiele blogerek stało się właściwie celebrytkami, a ich zdjęcia można coraz częściej znaleźć w rubrykach towarzyskich i w fotorelacjach z branżowych imprez, zamieszczanych przez redakcje kolorowych czasopism na Facebooku. Znajomości są walutą równie mocną co darmowe torebki, zatem wejściówki na pokazy mody czy zaproszenia do showroomów są nierzadko obiektem zazdrości młodszych stażem blogerek. Jednak duża liczba obserwujących bloga czytelników na rozmaitych portalach społecznościowych nie gwarantuje jeszcze przyjaźni ze znanymi projektantami – pomimo, że wiele popularnych polskich szafiarek jest regularnie zapraszanych na branżowe wydarzenia, jedynie nielicznym zaproponowano współpracę z najlepszymi. Można tu wspomnieć chociażby o AlicePoint, której duet Paprocki&Brzozowski zaoferował zaprojektowanie limitowanej serii bluz, sygnowanej jej nickiem lub o Pani Ekscelencji, od niedawna ambasadorce Adidas Originals.
Pomimo pojawiających się nieprzychylnych komentarzy i żartów na temat szafiarek, trudno zatem odmówić im – przynajmniej jeśli chodzi o najlepsze, najbardziej wyraziste blogi – wpływu na komercyjną modę i dane dotyczące sprzedaży.
Szafiarki: po drugiej stronie lustra
Komentujący są nieodłączną częścią bloga. Poza stałym kółkiem wzajemnej adoracji, czyli blogerkami dopieszczającymi jedna drugą zachwytami i pochwałami, są także ONI. Anonimowi. Hejterzy. Wstrętni zazdrośnicy, którzy ośmielają się skrytykować szafiarkę, zasugerować jej, że nie jest tak wspaniała, jak jej się wydawało. Blogerki twierdzą oczywiście, że negatywne komentarze pochodzą od bandy zawistnych frustratów, anonimowi krzykacze – że blogerkom przewraca się w głowach i są pożałowania godne. I koło się zamyka. Kto ma rację? Czasami krytyka wydaje się być uzasadniona, jednak w subkulturze szafiarek dopuszczalne są jedynie pozytywne opinie – blogerki komentują wzajemnie swoje stylizacje, wyrażając zachwyty nad butami, torebkami, sukienkami. Zastrzeżenia zgłaszane są rzadko i zwykle w cukrowej otoczce „wyglądasz ślicznie, ale…”, „buty nie w moim stylu, ale reszta piękna” itd. Jednocześnie każda ostrzejsza krytyka spotyka się z ciętymi ripostami i oskarżeniami o hejting lub nie zostaje publikowana na blogu. Jedynie nieliczne szafiarki decydują się na zatwierdzanie niepochlebnych uwag na swój temat lub całkowicie rezygnują z moderacji.
Wiele osób zwraca uwagę, że podobny problem nie występuje na zagranicznych blogach, a przynajmniej nie na taką skalę. Czy zatem tzw. hejting jest sportem typowo polskim? Chociaż anonimowe komentarze przekraczają nierzadko granice dobrego smaku i kiepsko świadczą o kulturze osobistej ich autorów, nietrudno zrozumieć, czym są powodowane. W postkomunistycznej Polsce zawody kreatywne są właściwie nowością i zapewne wielu osobom ciężko pogodzić się z faktem, że można dostawać pieniądze za coś, co nie wymaga machania łopatą przez 8 godzin dziennie. A co dopiero, kiedy pieniądze te dostaje dwudziestoparoletnia dziewczyna, której jedynym zajęciem – jak się wydaje – jest przebieranie się w coraz to nowe ciuszki i wyginanie przed obiektywem! Nie bez znaczenia jest także fakt, że moda wciąż traktowana jest w Polsce nieco po macoszemu – po latach stawania w sklepie odzieżowym przed wyborem: szare czy szare, byle jakie czy obłędnie drogie itd Polacy zachłysnęli się dostępnością towarów. Lata przymusowej – z powodu braku alternatyw – modowej uniformizacji nie mogły jednak nie odcisnąć piętna na ulicznym stylu. O ile popularne sieciówki biją rekordy sprzedaży w każdym sezonie, a w szkołach, na uczelniach i w miejscach pracy można obejrzeć praktycznie kompletne ich lookbooki na mijanych kobietach, o tyle alternatywne wobec oferty H&M i Zary propozycje niszowych projektantów czy marek spotykają się nierzadko z niezrozumieniem i dziwnymi spojrzeniami na ulicy. Pomimo, iż Tomasz Jacyków twierdzi, że polska moda stoi na światowym poziomie, trudno przełożyć rosnące zainteresowanie Polaków trendami na praktykę. W opozycji do zarzutów o powtarzalność stylizacji blogerek stoi więc niechęć do propozycji, które mocno wykraczają poza rodzimy styl i estetykę. Szafiarka staje zatem nierzadko przed wyborem: poddać się naporowi armii klonów i upodobnić się do reszty koleżanek „po fachu”, czy postawić na bycie całkowicie alternatywną indywidualistką lub wyprzedzającą trendy fashion victim i narazić się na dziwne uśmiechy i niezrozumienie tradycjonalistów. Ci domorośli fani mody zdają się bowiem sami nie wiedzieć, czego oczekują od szafiarek – przekraczania granic i eksplorowania nowych terytoriów za wszelką cenę, czy też bezpiecznej, kobiecej elegancji, reinterpretowanej raz po raz w podobny sposób.
Z jednej strony nietrudno zrozumieć blogerki, które, spotykając się nierzadko z obelgami czy bardzo przykrymi uwagami na temat swojej urody czy stylu, są wyczulone na punkcie krytyki, w ironicznych odpowiedziach i nagłaśnianiu problemu hejtingu znajdując sposób na radzenie sobie z nieprzyjemnym uczuciem. Trudno również odmówić im słuszności, kiedy żalą się na złośliwe komentarze na temat ich stylu życia, próżności czy źródła dochodów. Nieprzychylne uwagi, nierzadko bardzo emocjonalne w tonie, sprawiają często wrażenie, jak gdyby ich celem nie miała być konstruktywna krytyka, a ośmieszenie autorki bloga lub „sprowadzenie jej na ziemię”. Z drugiej jednak strony na wielu blogach nawet wyważone, merytoryczne, ale jednak krytyczne oceny spotykają się z wrogością nie tylko samej szafiarki, ale także jej wiernych popleczników. I tak właśnie zamyka się błędne koło – autorki blogów, gnębione przez hejterów, zaczynają wrogo traktować każdą krytykę, w efekcie powodując u czytelników obawy przez zamieszczeniem komentarza pozbawionego zachwytów. To wszystko umacnia stereotyp blogerki – stylistki samej siebie, która nie uznaje żadnych autorytetów i własnoręcznie koronuje się na ikonę mody. Idea złotego środka wydaje się być niemożliwa do osiągnięcia na szeroką skalę.
Co dalej?
Wrogowie szafiarek już od dawna wieszczą im rychły upadek z piedestału. Wbrew tym przewidywaniom, kariera wielu blogerek nabiera tempa – współpracują ze znanymi firmami odzieżowymi, zostają stylistkami, dziennikarkami mody, realizują komercyjne sesje zdjęciowe. Wydaje się, że dla tych, które w rozsądny sposób podejdą do swojej popularności, założenie bloga może okazać się życiowym przełomem, kierującym potencjalną karierę w modzie na nowe tory. Zamiast żmudnych staży, praktyk i pukania do kolejnych drzwi blogerki modowe na całym świecie stworzyły niszę, która okazała się świetnym startem do świata wielkich projektantów i…wielkich pieniędzy. Obserwując kolaboracje zagranicznych blogerek z wielkimi międzynarodowymi brandami (jak Elin Kling i H&M) oraz rosnące zainteresowanie projektantów, fotografów (Helmut Lang i Suzie Bubble, zdjęcia blogerek na portalach Face Hunter, The Sartorialist) i magazynów o modzie można założyć, że najlepsze dopiero przed nimi. Nieprzychylne uwagi krytyków – nawet jeśli krytykującymi są Franca Sozzani czy Oliver Zahm – wydają się nie mieć aż takiej mocy, aby stanąć na drodze blogerskiej fali. Czy to dobrze? Pojawiają się głosy, że autorskie strony mogą wkrótce wyprzeć tradycyjną prasę zajmującą się modą, jednak warto odpowiedzieć sobie na pytanie, czy taki jest właśnie ich cel?
(grafika: Miss Ferreira, The Inspired Room, BEKA z szafiarek, MAFFASHION, AlicePoint dla Paprocki&Brzozowski)