Siedzimy w kuchni, paląc kolejnego papierosa. W głowie czuję lekki szum, za to ton jego głosu zdradza, że tego wieczoru jest już na szczycie równi pochyłej i właśnie przygotowuje się do ześlizgu. Na dno.
– Lubię cię. – mówię. I jestem szczera. Jest naprawdę w porządku, a im bliżej go poznaję, tym większą czuję do niego sympatię.
Patrzy na mnie, zaciągając się mocno, i po namyśle odpowiada poważnie:
– Jesteś przerażająco prawdziwa.
– Wiem.
– Ale rozumiesz o co mi chodzi? To jest zajebiste.
– Rozumiem.
Na chwilę zatrzymuje się czas. Popadam w przyjemne odrętwienie i odpływam myślami gdzieś daleko. Za plecami słyszę śmiech, dziewczyny rozgrzewają się przed imprezą, ich głosy mieszają się z "Ona tańczy dla mnie" i "Parasolkami" Koterbskiej. Bo tak po prostu jest: bez specjalnego wysiłku, bez starań, szczerze, patrząc sobie w oczy, nie odwracając nigdy spojrzenia.
Czasami mówię za dużo. Rozpędzona, nie zwracam uwagi na to, że właśnie mijam jakąś granicę, znak zakazu wjazdu, wyrzucam z siebie emocje i nie liczę się z konsekwencjami. Nie mam własnych tajemnic, niczego nie żałuję, nie czuję wstydu na myśl o rzeczach, które zrobiłam. Które wciąż robię. Bo koniec końców, mam już swój sens, który nadałam własnemu życiu. Reszta jest kwestią spędzenia czasu, jaki pozostał.
W chmurze dymu powoli dochodzę do wniosku, że naprawdę jestem tym, kim chcę być. I czuję, że nic mnie nie ogranicza.