Nikogo nie obchodzi, co czytasz
Jest taka tendencja w narodzie – ostatnio coraz bardziej popularna – żeby głaskać swoje ego za pomocą literatury. Lud otrząsnął się po komunie, dorobił się, ma na chleb, więc rzucił się masowo zaspokajać potrzeby wyższe. I nagle okazuje się, że intelektualistów jak mrówków, krzyknij tylko na podwórku itd. Ścierają się dwie postawy: jedni mówią, że czytają i z tego powodu nieomal popuszczają w spodnie, bo tak ich podnieca ta świadomość, że przecisnęli się jakimś cudem do grona elity intelektualnej. Drudzy nie czytają i z tego też są dumni, bo oficjalnie MAJĄ W DUPIE i gardzą tymi snobami, co to biegają z książką do parku.
Pierwszą, nieodłączną cechą człowieka naprawdę inteligentnego jest to, że wie o tym, że jest inteligentny i nie czuje potrzeby, żeby to komuś udowodnić. W innym wypadku zmienia się w tresowaną kapucynkę, która tyra za orzeszka czy batonika. A za czytanie książek nikt nie karmi nawet tymi batonikami.
Wiecie, naprawdę lubię ludzi. Lubię ich słuchać, interesuje mnie, co mówią i dlaczego są tacy, jacy są. I zwykle jest mi po prostu żal, kiedy patrzę na kogoś, kto produkuje się, próbując błysnąć intelektem i za wszelką cenę stara się udowodnić wszystkim dookoła, że pasuje do tego środowiska. Z kulturalnym obyciem jest tak, jak z pieniędzmi – zawsze widać, kiedy człowiek cierpi na ich nadmiar i ma do nich swobodny stosunek (łatwo przyszło, łatwo poszło), a kiedy zapracował na nie ciężko własną krwią i szanuje je nieco za bardzo, niż na to zasługują.
Dobrych książek nie można traktować z przesadną powagą. To nie jedzenie. Nie trzeba padać na kolana przez Mickiewiczem tylko dlatego, że jest klasykiem i wieszczem. To się może nie podobać. Moi znajomi śmieją się ze mnie, bo uważam, że „Pana Tadeusza” dobrze się czyta, za to kiedy przychodzi do „Dziadów” z całym tym bogoojczyźnianym hurrapatriotyzmem, dostaję torsji. Fakt, że fajnie byłoby mieć jakieś argumenty – kiedy się ich nie posiada, lepiej poprzestać na „nie lubię”, nie brnąc w wyzywanie Adama od patetycznych pozerów.
Bo to jest tak: moja przyjaciółka zachwyca się filmami, których – nie ukrywam – nie rozumiem wcale, za to wieczorami ogląda programy w stylu „Mam talent”, czego także zrozumieć nie mogę, chociaż z innych względów. Moja osobista idolka, Martyna, magister historii z umysłem jak brzytwa, relaksuje się czytając Pudelka, a ja sama słucham sobie teraz Cannonball Adderley i Blechacza. Ale zaraz będę oglądać „Pretty Little Liars”, więc nie czarujmy się opowieściami o kulturze wysokiej. Fakty są takie, że gdy przychodzi do rozmowy, o tym co masowe i lekkie rozmawia się o wiele przyjemniej niż o jazzie nowoorleańskim czy niezależnym kinie francuskim.
Nie ma czegoś takiego jak kultura wysoka. Dla kogoś, kto przetwarza dużą ilość różnych informacji i jest aktywnym konsumentem kultury, „Carmen” to pop. „Słoneczniki” van Gogha czy „Mona Lisa” to też pop. Słuchanie „Czterech pór roku” nie jest wyzwaniem większym niż pójście do kina na dobry amerykański film (chociaż statystycznie to niewiele takich powstaje) albo przeczytanie „Gry o tron”. Bo w rzeczywistości nie ma czegoś takiego jak wielce wyrafinowane dzieła – wszystkie te ramy i ograniczenia tworzymy sobie sami. Niechęć do muzyki klasycznej, baletu czy opery deklarują najczęściej ludzie, którzy baletnicę widzieli raz w życiu, podczas oglądania „Czarnego łabędzia”. Wszystko jest kwestią przyzwyczajenia, otworzenia swojego mózgu na coś nieznanego, nowego.
Cały problem sprowadza się do tego, że obecnie wszystko staje się popem. Mamy niby sztukę współczesną, której nikt nie rozumie (ale o tym innym razem), ale tak naprawdę w pakiecie z większością klasycznych dzieł dostajemy gotowe wzorce interpretacji. Czy naprawdę trudno je przyswoić? Czy naprawdę trudno być obecnie obytym? To już nie jest kwestia elit, podziałów społecznych i aspiracji. Chcesz być inteligentem? To bądź. Naprawdę, nic w tym trudnego.
Kultura to kolaż wszystkiego, co przetwarzamy w ciągu całego życia. Zlepek książek, muzyki, pojedynczych zdań i wydarzeń, piękne meble i brzydkie sukienki, gry komputerowe i layout magazynów, to, jak tańczymy w klubie, a jak na weselu, ciekawy spektakl i głupi teleturniej w TV. Upieram się przy tym, że im tego więcej – tym lepiej, nie chodzi jednak o nastawienie jedynie na ilość. Bez odpowiedniej skali porównawczej trudno po prostu mówić o świadomości konsumenta kultury. A tam gdzie zaczyna się świadomość, zaczyna się dla mnie człowiek.