Czym jest kultura i co z nią zrobić?
Niedawno Andrzej Tucholski opublikował Manifest Kultury a MojaTrawa napisała o tym, że ludzie nie potrafią dyskutować. Ja w związku z tym chciałabym trochę się zgodzić, trochę nie zgodzić, a trochę zboczyć z tematu. Potraktujcie poniższy słowotok (znowu mnie poniosło – nie powinnam jednak pisać bez jakiegokolwiek planu) jako wstęp do kilku tekstów, które pojawią się w najbliższym czasie – krótszych, bardziej merytorycznych i posiadających sens. Dzisiaj po prostu tak sobie gadam.
***
Kultura to taki amorficzny stwór – jak religia albo dobro i zło. Wszyscy wiedzą, co to jest, ale nikt nie wie, jak to zdefiniować. Nie to, żeby nikt nie próbował – wręcz przeciwnie. Definicji są setki i można wybrać sobie jedną i kurczowo się jej trzymać, pomijając milczeniem wszystkie inne. I nie ma problemu, dopóki nie zaczyna się o tym rozmawiać. W tym miejscu mogłabym przyszpanować kilkoma naukowymi wyjaśnieniami, ale nie chce mi się sięgać po podręczniki po to, żeby i tak nikomu nie zaimponować. Piszę zatem z głowy, czyli z niczego, jak mawiał jeden z moich nauczycieli w ogólniaku.
Dla mnie podział jest prosty: kultura to to, co nie jest naturą, czyli wszystko, co zostało stworzone przez człowieka. Obejmuje to zarówno żarówkę jak i V Symfonię Beethovena. Nieistotne jest przy tym, czy dany obiekt ma zastosowanie praktyczne, czy powstał jeno ku uciesze tłumów, czy może niesie oświaty kaganek. Mnie taki podstawowy podział naprawdę wystarcza do szczęścia.
Niestety w rozmowach często wychodzi, że tworzenie i uczestnictwo w kulturze stały się z faktów społecznych swoistymi masturbatorami dla ego. Zwłaszcza, jeśli chodzi o kulturę w jej potocznym rozumieniu, czyli rzeczy docelowo nie praktyczne, a służące rozrywce. Tak własnie, rozrywce – bo nawet jeśli klękamy przed geniuszem Chopina, nie można ukryć, że jego twórczość nie przyczyniła się do wzrostu wydobycia węgla na Górnym Śląsku, a była – i do dzisiaj jest – wyrafinowaną propozycją na spędzanie czasu wolnego od pracy. W locie nieco upraszczam, ale chyba wszyscy rozumieją, o co mi chodzi.
Kultura dzieli. Może też łączyć, ale przede wszystkim dzieli – i to na wszystkie możliwe sposoby. Oddziela od siebie ludy, grupy etniczne, narody, mikrospołeczności, pokolenia, generacje, może podzielić nawet dwie osoby wychowane w identycznych warunkach, w podobnym lub takim samym wieku. Bo ostatecznie wszystko jest kwestią indywidualnych predyspozycji intelektualnych i upodobań – z tego powodu może się okazać, że nastolatek i staruszek pochodzący z odmiennych krajów (a więc wychowani w różnych kulturach) ulegli czarowi tej samej książki, utworu muzycznego czy obrazu. Zdarza się.
Mówi się, że de gustibus non est disputandum i sens tego wyrażenia jest obecnie wypaczony równie mocno co w przypadku "nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki" (łkam wewnątrz za każdym razem, gdy to słyszę), ale mniejsza już o to. Istotne jest, że mamy – jako społeczeństwo współczesne – problem z rozmawianiem o kulturze. W ogóle z funkcjonowaniem w obrębie kultury. Uparcie staramy się ją ograniczyć ramami definicji, wyznaczyć granice, wprowadzić dodatkowe kategorie. Wartościujemy, niepotrzebnie dążąc do obiektywizmu, który przecież nie istnieje (polemikę w tej kwestii biorę na klatę).
Wychowałam się w domu, gdzie do snu śpiewano mi arie operowe (wiwat mój dziadek), a w ciągu dnia puszczało się Kiepurę. I w rytmie "Brunetek, blondynek" uczyłam się w wieku 5 lat czytać na Gazecie Wyborczej, bo z książkami dla dzieci była bieda, a Gazeta była wówczas pod ręką. Jako dziecko oglądałam "Króla lwa" i "Czarodziejkę z Księżyca", a nocami ojciec budził mnie często po cichu i, jak najlepszemu kumplowi, puszczał Black Sabbath z winyli i Beatlesów i King Crimson dopóki na scenę nie wkraczała – niczym Furia – moja mama, zaganiając mnie do spania. Chłonęłam wszystko. Czytałam Jeżycjadę na przemian z Bułhakowem, "Anię z Zielonego Wzgórza" przerywając dla "Ferdydurke". Bo dorastałam nieco za szybko, ale nie ucierpiało na tym moje dzieciństwo.
I tak oto wyrósł ze mnie intelektualny snob. Mając 17 lat wiedziałam już, czym jest dobra literatura i chętnie wartościowałam, oceniając ostro to, co nie spełniało moich wymogów. Ominął mnie pop (poza szalonymi wyskokami z epoki przedgimnazjalnej) i kultowe seriale lat 90., nie oglądałam "Indiany Jonesa", "Parku Jurajskiego" czy "Terminatora", za to chętnie rozmawiałam o filozofii Nietzschego i poezji Różewicza, z pewnym politowaniem patrząc na tych, którzy woleli "Kod Leonarda da Vinci". Mówiąc wprost, byłam nie do wytrzymania.
Kiedy wspominam siebie z tego okresu, jest mi naprawdę wstyd – byłam dokładnie takim człowiekiem, z jakim dzisiaj nie zamieniłabym więcej niż dwa zdania. Nie wiem, co wywołało zmianę, ale dzisiaj ponownie chłonę kulturę we wszystkich jej odmianach. Nie boję się przyznać do swoich guilty pleasures, co więcej – chyba tak naprawdę nie uznaję tego określenia. Uważam Lady Gagę za najlepszego performera naszych czasów, oglądam taśmowo seriale, nie będąc przy tym specjalnie wybredną, śmieję się z popularnych memów i kocham kicz. Nie czuję potrzeby chwalić się w każdej rozmowie tym, że uwielbiam "Tańce Rumuńskie" Bartóka, Kaprysy Paganiniego i Nokturny Chopina, że bezgranicznie wielbię von Triera, że właśnie czytam "Raj utracony". Bo jeśli komuś to imponuje, to nie chcę z nim rozmawiać.
Nie znaczy to, że nie wydaję sądów. Jako konsument kultury, mam prawo oceniać – a chyba nawet powiedziałabym, że uznaję tę ocenę za niezbędny element konsumpcji. I na tej podstawie daję sobie prawo do stwierdzenia, że "Sala samobójców" jest filmem fatalnym i pustym, Rihanna ma głos jak gwizdek, a Kuba Wojewódzki z roku na rok robi się coraz bardziej żałosny, udając, że czas w jego przypadku stanął w miejscu. To mój gust. I moje opinie. Jednak o ile czas poświęcony na dyskusję na temat mojego (lub cudzego) gustu uważam za zmarnowany, o tyle o przedmiocie owego gustu zawsze chętnie porozmawiam. Pozwolę pokazać sobie coś, czego być może nie dostrzegam, zrozumieć coś, co do mnie nie dotarło. Bo mimo, że mam stałe poglądy, nie zakładam, że mam także monopol na prawdę.
Bo – i tutaj zdecydowanie nie zgadzam się z Andrzejem (nie ma tego w jego tekście) – samo obcowanie z kulturą to za mało, żeby się rozwijać. Żadna książka sama w sobie nie nauczyła mnie tyle, ile późniejsze rozmowy o niej, kiedy musiałam skonfrontować swój zachwyt lub niechęć z opinią drugiej strony i uzasadnić, dlaczego uważam coś za wartościowe (lub bezwartościowe). Ludzi z zasady unikających dyskusji dzielę na trzy grupy. Pierwsi to ci, którzy mają swoje zdanie, ale boją się wyrazić je głośno, bo obawiają się, że wyjdą na idiotów. Czasami milczenie jest faktycznie złotem, ale w praktyce wygląda to tak, że nawet najbardziej kontrowersyjne stwierdzenie można obronić, jeśli jest się wyszczekanym. Takie osoby jestem jeszcze w stanie zrozumieć – chociaż brak pewności siebie i poczucie, że nie potrafię wyrazić dobrze słowami tego, co myślę, są mi zupełnie obce, to zdaje sobie sprawę, że nie wszyscy czują się dobrze, zabierając publicznie głos. Z takimi ludźmi najlepiej rozmawia się w kameralnym gronie, w którym czują się swobodnie albo sam na sam. Druga grupa to ci, którzy nie mają nic ciekawego do powiedzenia, więc milczą. I może to i lepiej. Takich ludzi zwykle nie zauważam – nie dlatego, że uważam ich za gorszych, tylko dlatego, że nie jestem w stanie pojąć tego, że ktoś, kto nie wie – nie pyta. Że można nie być zainteresowanym, nie wykorzystać okazji żeby dowiedzieć się czegoś nowego. Poza tym – skoro nie mam z kimś o czym porozmawiać, co mam z nim niby robić? Ale o ile te dwie grupy są dla mnie towarzysko przezroczyste, trzecia doprowadza mnie do szaleństwa. Także dlatego, że jeszcze nie tak dawno sama się do niej zaliczałam: ludzie, którzy nie podejmują żadnej dyskusji, bo wiedzą, że zawsze mają rację.
Nie zrozumcie mnie źle. Ja też zawsze uważam, że mam rację. Ale pozostawiam sobie margines błędu, w jakiś perwersyjny sposób czerpiąc przyjemność z tego, że ktoś rozwali moją argumentację w pył. Naprawdę lubię to uczucie, kiedy po stoczonej walce podnoszę ręce i mówię "masz rację, wygrałeś". Każda taka sytuacja popycha mnie mocno do przodu, sprawia, że coś zmienia się we mnie, że po raz kolejny dorastam. Uczę się patrzeć na świat nie tylko swoimi oczami, ale próbując wejść w czyjąś skórę, nabrać dystansu, złapać szerszą perspektywę. Wchodzenie w potocznie rozumiany dyskurs mogłabym porównać tu do delektowania się jedzeniem. Unikanie dyskusji – do zapalenia zaraz po posiłku papierosa, zabicia wrażeń.
Bo czy ktoś z Was po skończonej lekturze pozwala sobie na kilkugodzinne rozmyślania nad jej sensem? Jeśli tak, to gratulacje – potraficie wynieść z tego doświadczenia o wiele więcej niż wspaniała większość ludzi. Życzę Wam jedynie, żebyście doszli w tym do takiej wprawy, żeby samodzielnie zauważać zawsze błędy w swoim rozumowaniu. Ja nie potrafię – i dlatego właśnie lubię dyskutować.
Pod tym względem najwięcej nauczyły mnie studia. Ćwiczenia z Doktorem Zło, gdzie z 20 osób na sali każdy był przeciwnikiem, a sam wykładowca bynajmniej nie łagodził sporu, ale potrafił czasami zrobić z człowieka idiotę w ciągu 20 sekund z takim wdziękiem, że można było tylko się zaśmiać z samego siebie. Kiedy przez 90 minut mój mózg pracował tak szybko, że nierzadko wychodziłam z zajęć psychicznie wyczerpana, ale i odprężona, zaspokoiwszy całą swoją potrzebę ekspresji. Tak, była to kwestia ambicji – bez większych szans na zwycięstwo trzeba było podnieść rękawicę, bo przecież właśnie po to tam byliśmy. Nie żeby wkuwać i powtarzać wyuczone na pamięć definicje, ale po to, aby ktoś pokazał nam, jak (a nie co) myśleć. I żeby się sprawdzić, co nie miało nic wspólnego z udowadnianiem komuś czegokolwiek.
Może tak naprawdę właśnie na tym polega różnica – czy ktoś czuje bezustanną, palącą potrzebę rozwijania się, wykorzystania swoich możliwości w jak największym stopniu, czy zadowala się tym, co już jest i dąży do intelektualnej homeostazy. Które wyjście jest lepsze, które gorsze – nie mnie oceniać. Mogę powiedzieć jedynie, w towarzystwie jakich ludzi wolę spędzać czas. Ostatnio znalazłam gdzieś w sieci zdanie: "jeśli jesteś najinteligentniejszą osobą w pokoju, to znaczy, że jesteś w niewłaściwym pokoju". I chyba o to koniec końców mi chodzi – żeby być w sytuacji, gdzie można z takiego pokoju po prostu wyjść, znowu poczuć się jak dziecko uczące się od starszych (niekoniecznie) i mądrzejszych od siebie. I kolejno przechodzić do kolejnych pokoi, a ta droga nie ma końca. I myślę, że nie da się jej przerwać, kiedy już raz się zacznie.
Bo kultura jest dla mnie wszystkim i wszystko jest kulturą. A uczestnictwo w niej – bezustanną dyskusją nie o gustach, ale o ich przedmiotach. I ciągłą wędrówką po pokojach.