Szorty kulturalne vol 3 – długodystansowo
To już trzecia odsłona szortów, w których relacjonuję Wam na gorąco, co przykuło moją uwagę w ciągu ostatnich dni. Wczoraj pisałam o krótkometrażowych animacjach i dokumentach, dzisiaj zajmę się pełnometrażowymi filmami. Oczywiście montując te wyliczanki, nie wspominam o serialach, które oglądam na bieżąco. Okres postświąteczny skończył się nieodwołalnie i nasze ulubione serie wróciły do ramówki. Osobiście oglądam zbyt wiele seriali – zanim wciągnęło mnie to szaleństwo, nie rozumiałam, jak ich widzowie zachowują zdrowy rozsądek i jakim cudem udaje im się nie mylić bohaterów poszczególnych historii. Cóż, w praktyce to nic trudnego. Ale kiedy pomyślę, jak wiele mojej uwagi i pamięci zostaje – tak, nie bójmy się tego słowa – zmarnowane na śledzenie losów Bo z „Lost Girl” albo Hanka Moody’ego z „Californication”, robi mi się zimno.
Prawda jest taka, że widzę i w sposób wyraźny odczuwam, jak bardzo seriale mi szkodzą. Nie potrafię skupić uwagi na zbyt długo, męczę się, obcując z fabułą zamkniętą w obrębie 2-godzinnej produkcji. 45-minutowy odcinek lekkiego serialu to czasami szczyt moich możliwości.
Kiedy ta świadomość uderzyła mnie w twarz, podjęłam zdecydowane kroki. Nie lubię przymusu, ale jeśli zostawię swój mózg samemu sobie, za kilka lat będę używać tylko zdań pojedynczych. Nie mam zamiaru – jak niektórzy – posuwać się do radykalnych kroków, jak całkowite odcięcie się od internetu lub zlikwidowanie konta na FB. Ale pracuję nad tym, żeby przywrócić sobie umiejętność skoncentrowania się na jednej rzeczy i zaangażowania w nią w pełni. Być może brak mi cierpliwości, być może muszę się po prostu wyciszyć. Nieistotne. Zaczynam detoks, co oznacza, że mam zamiar przestać być dzieckiem internetu i wrócić do starych przyzwyczajeń, zacząć znowu celebrować kontakt z kulturą zamiast przetwarzać ją z nastawieniem ilościowym.
Oby tylko zniknął ten lęk, podpowiadający mi, że niezależnie od tego, co zrobię – nie zdążę.
***
Na fali noworocznych postanowień oglądam więcej filmów pełnometrażowych. Staram się po prostu usiąść i skupić na 1,5 godziny, nie ruszając się z fotela i śledząc uważnie rozwój akcji. Nie macie pojęcia, jakie to dla mnie trudne. Nie sugerujcie się doborem tytułów – póki co nie jestem w formie na bardziej ambitne pozycje, ale obiecuję, że przy każdej następnej odsłonie szortów będę starać się bardziej.
1. Resident Evil: Retrybucja (reż. Paul W.S. Anderson)
Kiedy napisałam na FB, że mam zamiar obejrzeć to wiekopomne dzieło, PaniEkscelencja zaklinała mnie, żebym tego nie robiła, sugerując, że jest to film na poziomie intelektualnym kota. Po seansie mogę powiedzieć tylko – nie obrażajmy kotów. Streszczę Wam to w kilku słowach: potwory. Wybuchy. Pościgi. Hipsterskie okulary z mapą. Jeszcze więcej potworów. Przepity głos Milli. Slow motion. Efekty. Efekty. Efekty. Szkoda, że gdzieś w natłoku tego wszystkiego ktoś zapomniał o scenariuszu.
Mam sentyment do tej serii. Oczywiście wiem, że to miałka hollywoodzka produkcja opierająca się na zabawach z komputerem, ale uważam, że ludziom należy się trochę rozrywki. A osobiście naprawdę kiepsko dogaduję się ze snobami pozującymi na intelektualistów i deklarujących, że obcują „jedynie z ambitnymi pozycjami”. Fuj. Jednak „Retrybucja” to naprawdę przesada. Jeśli zapytalibyście mnie, o co w tym wszystkim chodzi, powiem szczerze, że…nie mam pojęcia.
2. Przygody Tintina (reż. Steven Spielberg)
Teoretycznie „Przygody Tintina” mają wszystko, co powinien mieć dobry przygodowy film: wartką akcję, dobrze skonstruowaną tajemnicę, bohaterów w różnych odcieniach szarości (kapitan) i oczywiście – przygodę. W dodatku grafika nie pozostawia nic do życzenia – pod względem technicznym to prawdopodobnie jedna z najlepszych animacji, jaką widziałam w życiu. Czy mógłby mi ktoś zatem wytłumaczyć, dlaczego to jest takie nudne?
Nic to, że główny bohater jest rudy (wybaczcie, podoba mi się to tylko u kobiet) i wygląda jak 15-latek. W końcu film zrealizowano na podstawie komiksu i pewnych rzeczy nie można było obejść. Nie chodzi także o to, że jego antagonista wygląda jak Pan Kleks, a i jego głos w polskim dubbingu niebezpiecznie przypomina Piotra Fronczewskiego. Po prostu całość sprawia wrażenie sklejonej naprędce na kolanie. Spielberg nie po raz pierwszy postawił na tanie efekciarstwo i rozmach zamiast skupić się na bohaterach i sprawić, żeby widz mógł polubić ich chociaż trochę. Może to moja niechęć do reżysera (pogłębiająca się z filmu na film), a może po prostu nie jestem targetem „Przygód Tintina”, czyli 12-letnim chłopcem marzącym o walkach z piratami.
3. Śniadanie u Tiffany’ego (reż. Blake Edwards)
W tym momencie wszystkie fashionistki dostają zawału: nigdy wcześniej nie oglądałam tego filmu. Skutecznie odstraszał mnie od niego smrodek kultowości, która zwykle jest dla mnie wystarczającym powodem, żeby czegoś nie zobaczyć lub nie polubić. Jednak czasami po prostu się nie da. Przekonałam się o tym podczas seansów „Ojca chrzestnego”, „Podziemnego kręgu” i „Lśnienia”, zatem postanowiłam dać szansę i „Śniadaniu”.
Ku mojemu zdziwieniu poza jedną żenującą sceną (Audrey Hepburn udająca, że wie jak zagrać kogoś mówiącego przez sen) naprawdę nie mam się do czego przyczepić. „Śniadanie” to film lekki w odbiorze, ale o słodko-gorzkim posmaku. Jednocześnie zabawny i rozczulający, momentami nostalgiczny – nic dziwnego, że trafia do tak wielu kobiet, jeśli wziąć pod uwagę postać głównej bohaterki. Holly jest dziewczyną, z którą łatwo się utożsamić – nieskończenie urocza, ma niewymuszoną klasę, która uczyniła ją ikoną kolejnych pokoleń, jednak w rzeczywistości jest krucha, wrażliwa i bezbronna wobec swoich uczuć. Można zarzucić jej nadmierną swobodę obyczajów, cynizm i płytkość, jednak słuchając Audrey śpiewającej „Moon River” trudno wątpić we wrażliwość Holly.”Śniadanie u Tiffany’ego” nie załapie się raczej do czołówki moich ulubionych filmów, ale seans pozostawił we mnie bardzo ciepłe uczucia do tego obrazu. Na pewno kiedyś sięgnę po niego znowu.
4. Gangi Nowego Jorku (reż. Martin Scorsese)
Uwielbiam Leo. Bez żadnej przesady stwierdzam, że jest najlepszym aktorem swojego pokolenia. „Gangi” nie są najlepszym jego filmem – ale wciąż bardzo dobrym. Świetne kostiumy, wiarygodni bohaterowie, – całość jest soczysta i żywa, chociaż momentami nieco przerysowana i patetyczna. W przypadku samego Leo trudno oceniać poziom aktorstwa – jest po prostu świetny jak zawsze i bez problemu dźwiga swoją rolę. Na kolana rzuca natomiast Daniel Day-Lewis, odtwarzający postać głównego antagonisty – Rzeźnika.
„Gangi Nowego Jorku” porywają widza na niemal 3 godziny do świata, o którym – jak sądzę – do tej pory trudno znaleźć informacje nawet w książkach historycznych. Scorsese ożywił fakty, dodając do nich filmową fikcję i stworzył barwny, tętniący życiem obraz XIX-wiecznego Nowego Jorku. Warto obejrzeć.
5. Obraz (reż. Jean-François Laguionie)
Jako niezmordowana fanka animacji, zawzięcie tropię tego typu projekty. Wiem, jak trudno znaleźć produkcję, która zainteresuje dorosłego widza i jednocześnie będzie odpowiednia dla dzieci – amerykańskie wytwórnie brną w podteksty i zabawy słowem (nieuchwytne dla młodego widza), bombardując jednocześnie z ekranu kolorami i coraz bardziej dopracowaną grafiką.
W tym samym czasie reszta świata wciąż zwraca uwagę na fabułę. Nie oznacza to jednak, że „Obraz” jest graficznie ubogi – to chyba ostatnia rzecz, jaką można powiedzieć o tej produkcji. Poza mądrym przekazem, dostajemy tu także piękne opakowanie: grafika przypadnie do gustu zwłaszcza fanom delikatnych, eleganckich form.
Przesłanie „Obrazu” jest proste: wszyscy są sobie równi, warto walczyć o to, w co się wierzy, nikt nie naprawi za nas niesprawiedliwości i nie zwalczy zła, jeśli sami tego nie zrobimy i nie damy innym przykładu. Wymowa filmu jest czytelna i nie trzeba było przemocy, aby to wyrazić. Bo w „Obrazie” przemoc praktycznie nie istnieje – zasygnalizowane (w sposób symboliczny – jak w scenie z zamalowaniem na czarno) są zło i krzywda, ale sam akt nie pojawia się na ekranie – nie dlatego, że dla zachowania zasady decorum został usunięty sprzed oczu widza, ale z powodu jego zbędności. Bo bohaterowie tej kolorowej animacji interweniują, zanim ostateczne zło zostanie wyrządzone.
„Obraz” to coś, co można bez obaw puścić własnemu dziecku i dla relaksu usiąść razem z nim i nacieszyć oko. Bo nie jest to produkcja wybitna, porażająca swoją treścią – ale wystarczająco piękna, aby wybaczyć jej pewne uproszczenia.
6. Sekret księgi z Kells (reż. Tomm Moore)
Z całą pewnością jedna z lepszych animacji w moim życiu. Już sam początek, kiedy do uszu widza dochodzi szept dziewczynki z lasu, sprawia, że po krzyżu przebiega przyjemny dreszcz. To cudowna, kolorowa baśń z rodzaju tych, które zdają się obecnie wymierać. Odlegle przypomina mi filmy Hayao Miyazakiego, chociaż jest od nich z pewnością mniej skomplikowana.
Jak w klasycznej baśni, mamy tu biało-czarne podziały na dobro i zło. Mamy dwa światy, między którymi przemieszcza się główny bohater – rolę jego przewodniczki w obcej przestrzeni spełnia tajemnicza Aisling. Scena, w której śpiewa ona po irlandzku, splatając zaklęcie, prawdopodobnie rzuci Was na kolana. Mnie w każdym razie rzuciła.
Grafika, stylizowana na średniowieczne miniatury, poraża precyzją wykonania – perfekcję detali widać zwłaszcza w lesie, którego tajemnice Aisling odkrywa przed młodym Brendanem. Już dla samej strony wizualnej warto poświęcić 75 minut na seans.
Film zawiera nieco wojny i pożogi, ale biorąc pod uwagę, że dzisiejsze dzieci zabijają wrogów z kałacha na PS3, to prawdopodobnie im to nie zaszkodzi. Poza tymi kilkoma minutami terroru „Sekret księgi z Kells” to piękna, magiczna (chociaż nieco liniowa) opowieść o obronie ideałów, poświęceniu i kulcie piękna oraz wiedzy. Niegłupie. Widać, że europejskie.
7. Dziecko Rosemary (reż. Roman Polański)
Wielkie rozczarowanie. Postanawiając sobie, że w najbliższym czasie będę wytrwale nadrabiać klasyki (zarówno kina jak i literatury), zaczęłam sięgać po losowe pozycje, które „wszyscy znają”. Zachwycona „Lśnieniem” zabrałam się za „Dziecko Rosemary” z ogromnymi oczekiwaniami, zwłaszcza, że zewsząd słyszałam opinie na temat „niesamowitego klimatu”.
I gdzie ten klimat, ja się pytam? Mia Farrow wydaje mi się niesamowicie pretensjonalna i to, jak wybałusza bez przerwy oczy, bynajmniej nie poprawia sytuacji. Akcja ciągnie się niemiłosiernie, a tytułowe dziecko pokazane przez mgnienie oka w końcówce filmu jest bardziej zabawne niż przerażające.
„Dziecko Rosemary” broni się absurdem i humorem – sam pomysł z sympatycznymi staruszkami – satanistami jest naprawdę uroczy i należy go docenić. Jednak w ostatecznym rozrachunku to dla mnie o wiele za mało – rzekomy klimat i ja musieliśmy minąć się gdzieś po drodze, bo po seansie trudno było mi powiedzieć cokolwiek na tematu filmu. Wiem, że był. I wiem, że na pewno nie zostanie na długo w mojej pamięci.
8. Scooby Doo: wakacje z duchami (reż. Ethan Spaulding)
Zawsze przykro patrzeć, jak na Twoich oczach umierają bohaterowie Twojego dzieciństwa. Nie tak dawno oglądaliśmy agonię Smurfów, widzieliśmy, jak postaci Disney’a robią karierę na wybiegu, a ja przekonałam się, że nie ma żadnych świętości.
W przypadku tej produkcji nie jest jeszcze tragicznie – jedynie bardzo źle. Być może spodoba się to Waszym dzieciom, które nie mają porównania z oryginałem, ale jeśli sami macie ochotę na powrót do dzieciństwa – stanowczo wybierzcie coś innego.
9. Chłopaczki z sąsiedztwa (reż. Paris Barclay)
Są na tym świecie rzeczy, których nigdy nie zrozumiem. Jedną z nich jest takie własnie poczucie humoru. Absurd jako forma żartu nie zawsze do mnie trafia, a w tym wypadku mija mnie zupełnie i odbija się rykoszetem od ściany 400 metrów na wschód. „Chłopaczki z sąsiedztwa” (tytuł oryginalny: „Don’t Be a Menace to South Central While Drinking Your Juice in the Hood” – polskiemu dystrybutorowi po raz kolejny gratulujemy) to – sugerując się opisem na Filmwebie – „parodia mocnego, czarnego kina” i w zasadzie widzę odniesienia do filmów, które oglądałam. „Chłopaczki” uderzają celnie, ale najczęściej zbyt nachalnie, przez co widz może odnieść wrażenie, że konie zerwały się prowadzącemu i poszłyyyyyyy w cholerę.
Problem w tym, że nie jest to po prostu głupia komedia. To jest CELOWO głupia komedia. Do bólu przerysowana, komiksowo wręcz karykaturalna. Reprezentująca to samo poczucie humoru co seria „Straszny film” czy „Family Guy”. Tylko że te dwa tytuły są w stanie mnie rozbawić, w przeciwieństwie do „Chłopaczków”. Raz czy dwa nawet uśmiechnęłam się pod wąsem. Ale od komedii wymagam chyba jednak czegoś więcej.
I na to byłoby na tyle, jeśli chodzi o filmy i mój kontakt z nimi w ciągu ostatnich 2 tygodni. W tym tygodniu na blogu zamieszczę na pewno w osobnym wpisie recenzję mangi:
10. Soul Eater (Atsushi Ohkubo) – tom 1.
Tymczasem odsyłam Was do recenzji Dahlii na blogu Dr4wing is my life.
Stay tuned! Nowy post już jutro!