Dlaczego "Piękne istoty" są lepsze od "Zmierzchu"?
Na pytanie postawione w tytule odpowiem od razu: bo niewiele jest rzeczy gorszych od „Zmierzchu”. Wyjaśniwszy tę podstawową kwestię na samym początku, przejdę do detali: nigdy nie poszłabym na „Piękne istoty”, gdybym musiała za to zapłacić. Niestety, 13-letnie dziewczęta nie zapraszają mnie do kina, siłą rzeczy pozostała opcja bawienia się w prasę. Taki seans różni się od normalnego tym, że nie ma reklam, za to są darmowe przekąski. Gdyby jeszcze film był dobry, mielibyśmy same plusy, a tak – wychodzimy w okolicy zera.
Nie chodzi o to, że „Piękne istoty” to film porażająco zły. Jest tam zdrowa dawka hamerykańskiego kiczu, a całość aż ocieka szablonowym myśleniem i schematami, ale mogło być gorzej. Alice Englert dysponuje więcej niż jednym wyrazem twarzy, Alden Ehreinreich nie wygląda jak podmalowany trup z Weltschmerzem (nie sugerujcie się powyższym zdjęciem – nie dość, że aktorzy są źle podpisani, to jeszcze ociekają Photoshopem), a co do filmu – nie widziałam póki co informacji o sequelu. Już te trzy rzeczy sprawiają, że w porównaniu z sagą o lśniących wampirach „Istoty” wypadają całkiem nieźle. Nie jest jednak idealnie.
Jak w niemal każdym amerykańskim filmie dla nastolatek, główna postać to bohater tragiczny. Lena jest – niesamowite! – outsiderką. Nikt jej nie lubi. Jest inna. Dzieci w szkole podstawiają jej nogę i modlą się, kiedy wchodzi do klasy (naprawdę). Oczywiście, jest też brunetką – nie od dziś wiadomo, że jeśli ktoś para się czarami, ma problem z sierścią rosnącą podczas pełni itd., to prawdopodobnie ma także ciemne włosy, zwłaszcza, jeśli chodzi o pierwszoplanowe bohaterki żeńskie. Dla kontrastu, przeciwieństwem Leny jest nieco fanatyczna Emily, rozkochana w Jezusie lecz nieco ograniczona istotka o ciemnozłotych lokach. Jak to zwykle w życiu bywa, główna bohaterka nie jest wyalienowana bez powodu – jest czarownicą. I tu zaczynają się schody.
Wydawać by się mogło, że skoro w XXI wieku wiedźma wchodzi w zakręt z prędkością 200km/h, to ubiera się równie nowocześnie – ale nie. Naprawdę, aż trudno uwierzyć, czemu lokalna społeczność spogląda nieufnie na faceta stylizującego się na połączenie sułtana (tego z disney’owskiego Aladyna) z Willym Wonką, który mieszka w starym dworze otoczonym gęstym lasem (brakuje tam tylko fosy). Rodzina, która zwala mu się z okazji święta na kolację, prezentuje równie nienaganne stylówki – kreacje z gatunku „Cher na imprezie” sugerują, że hasło „wtopić się w tłum” nie jest dla filmowych czarownic priorytetem. Żeby było mało, rzecz dzieje się na południu Stanów Zjednoczonych – bo przecież jest rzeczą oczywistą, że tam właśnie mieszkają chrześcijanie, a czarownice muszą być blisko chrześcijan, bo są nieszczęśliwe, kiedy nie mają kogo straszyć szatanem.
Biedna Lena nie ma łatwego życia. Chciałaby mieć chłopaka, normalne życie i pryszcze, a w zamian dostaje magiczną moc i umiejętność wkurzania ludzi wiary. Snuje się więc z Bukowskim (z książką, nie z misiem) pod pachą, lansując się na 15-letnią intelektualistkę i sugerując widzowi, że ten Bukowski to strasznie refleksyjny i wrażliwy gość był. Nie wiem, czy to ja jestem skrzywiona, czy młodzież dzisiaj tak szybko dorasta, ale mnie Bukowski kojarzy się z fragmentami takimi jak urocza miniaturka „Przestań pan gapić się na moje cycki” z tomiku „Na południe od nigdzie”, który wyjałowił moją dziecięcą wyobraźnię i na zawsze zraził do nazwiska autora.
Wybranek Leny – dla odmiany – przepada wręcz za Vonnegutem, co nasuwa pytanie, czemu Amerykanie robią tyle durnych filmów dla nastolatków, skoro mają tak wspaniałą i oczytaną młodzież? „Piękne istoty” (sam tytuł to też dość bezczelne nawiązanie do Bukowskiego) podtrzymują kłamstwo powtarzane każdemu licealiście wyrzuconemu poza nawias mikrospołeczności szkolnej: inny znaczy lepszy. Inny znaczy mądrzejszy. Jeśli się z ciebie śmieją, na pewno ci zazdroszczą i cię nie rozumieją. Och, gdyby to było takie proste!
Koniec końców, „Piękne istoty” nie zachwycają. Emma Thompson nie wspina się na wyżyny aktorstwa, a jej nazwisko jest przecież chyba najmocniejszym w obsadzie obok Jeremy’ego Ironsa, który też nie może pochwalić się rolą swojego życia (chociaż fatalnie nie jest). Ostatecznie film broni się przede wszystkim tym, że jest prosty jak konstrukcja cepa i ma parę głównych bohaterów, których łatwo da się polubić i pozostaje wierny amerykańskim mitom społecznym.
Poważniejąc na chwilę, mogę Was zapewnić, że „Piękne istoty” nie są filmem aż tak tragicznym, jak wynika to z tekstu – jest tam sporo humoru i momentami można uśmiechnąć się pod wąsem, a całość jest lekka i przyjemna w odbiorze, chociaż chwilami uroczo absurdalna. Tym co męczy najbardziej, nie jest bowiem sam obraz, a jego wtórność w kontekście współczesnego kina amerykańskiego dedykowanego młodzieży i fakt, że nie wnosi do kultury zupełnie nic poza bardzo uproszczoną interpretacją sylwetki Bukowskiego, po którego twórczość zapewne sięgną teraz małoletnie fanki „Istot” (już Wam współczuję, bo nie macie pojęcia, za co się zabieracie). Nie jest to film z rodzaju tych, których nie poleciłabym najgorszemu wrogowi – ale nie mogę także z czystym sumieniem nikomu go rekomendować. Nie dlatego, że może Wam zaszkodzić, ale z uwagi na związaną z tym stratę czasu, którego nikt nie ma za wiele.