Szorty kulturalne vol. 5, czyli Hiszpanie nie potrafią straszyć
Dobra, po okresie niebieskim wracam do żywych i przestaję smęcić. Bo ileż można pisać poważnie i patetycznie, w końcu śmiać się też trzeba. Wyspałam się, odpoczęłam, babcia nakarmiła mnie obiadem, który nie dość, że był ciepły i bogaty w ilość (samo to już by wystarczyło), to jeszcze smaczny. Łzy w oczach normalnie. Obłażą mnie koty (łącznie ponad 10 kilo, a to tylko dwie sztuki), pies ociera się zaślinionym pyskiem o czyste dżinsy, Jest 8:00 i widzę po raz pierwszy od dawna, jak wygląda taka godzina od tej właśnie strony, zamiast z pozycji człowieka zniszczonego melanżem. Który, nieprawdaż, znowu poniósł.
Zaprawdę, powiadam Wam – spośród rzeczy, które dają przyjemność, sen, możliwość uwalenia się do łóżka po ciężkim dniu i ten moment, kiedy zmordowane ciało rozluźnia po kolei wszystkie mięśnie, są bardzo wysoko na mojej liście. O reszcie mówić póki co nie będę, bo nie wiem do końca, kto mnie czyta, a za demoralizację młodzieży odpowiadać nie chcę.
I teraz wyspana i wypoczęta mam zamiar wrócić do formy. Nie lękajcie się, nie zaczynam pisać serio. Nie przez cały czas. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że jeśli w ciągu godziny nie wybuchnęłam ani razu histerycznym śmiechem, muszę być albo głodna, albo potwornie zmęczona. Do poprzednio napoczętych tematów będę jeszcze wracać, ale muszę się nieco zregenerować zanim to zrobię. Myślenie męczy.
Moja kota właśnie dokonała egzekucji na foliowym worku i czochra się o moje ubrania, żeby oznaczyć terytorium. Właśnie wlazła do walizki i naprawdę mam nadzieję, że wytrzeszcz oczu nie oznacza, że podsikuje tu i ówdzie.
Ale dzisiaj miały być szorty, więc będą szorty. Zaczynam więc, bez zbędnego przeciągania.
FILM
1. „No-Do. Wezwani” (reż. Elio Quiroga)
Powiem to tylko raz: Hiszpanie nie potrafią robić horrorów. Budują fajny klimat, ale nie mają pojęcia o tym, jak przerazić. Przynajmniej mnie. W „No-Do” próbują straszyć i oddziaływać na psychikę widza, ale dostajemy jedynie kolejną bajkę o egzorcyzmach.
2. „Atlas Chmur” (reż. Tom Tykwer, Lana Wachowski, Andy Wachowski)
Film, który podzielił publiczność na dwie grupy: tych, który uważają ten obraz za objawienie na skalę Apokalipsy świętego Jana i całą resztę. Ja trzymam z resztą. Ostatnim razem widziałam coś takiego przy premierze „Incepcji”, kiedy wiele osób, nie wiedzieć czemu, doszukiwało się w niej jakiś głębi psychologicznych i traktowało ten – bądź co bądź – najwyżej klasy produkt kina rozrywkowego w kategoriach kultury wysokiej. Atlas Chmur jako czasoumilacz nie sprawdza się nawet w połowie tak dobrze jak „Incepcja”. To piękny, kolorowy, zrealizowany z niesamowitym rozmachem obraz, z którego niewiele wynika. Twórcy postawili na tanie efekciarstwo zamiast na pogłębienie charakterów i historii – film można streścić jednym zdaniem (jeśli ktoś się postara). Miał być poziom „Matrixa”, wyszedł „Avatar” (nie mówię tu o fabule, chyba wszyscy to rozumieją).
3. „Przez ciemne zwierciadło” (reż. Richard Linklater)
Bardzo udana adaptacja dobrej prozy. Robert Downey Jr. udowadnia, że jest świetnym aktorem nawet wtedy, kiedy jest animowany. Animacja rotoskopowa okazała się świetnym rozwiązaniem problemu kombinezonu, który nosi główny bohater – niby jest to Keanu Reeves, ale jednocześnie to Everyman i Mr. Nobody. Podczas oglądania warto pamiętać, że dla Philipa K. Dicka narkotyki nie były czymś, o czym czytał w książkach (w porównaniu do wielu twórców poruszających ten temat), a lista imion pojawiająca się na samym końcu – to nie żart. Ku przestrodze.
4. „Norbit” (reż. Brian Robbins)
Nie wiem, po co oglądam takie filmy. A nie, przepraszam, już wiem – bo kiedy uzupełniam bazy danych albo wystawiam aukcje na allegro, muszę mieć w tle coś, co nie angażuje mózgu. A nie mam póki co nowych odcinków „Pamiętników Carrie”. Nigdy nie rozbawiła mnie żadna komedia z Eddiem Murphym, głównie dlatego, że wolę filmy, w których humor nie opiera się na robieniu z postaci totalnego debila. „Norbit” jest idealnym przykładem takiego kina.
5. „Święty” (reż. Dick Maas)
„Śnięty” raczej. Nie no, może nie jest aż tak fatalnie, ale szału też nie ma. „Święty” to holenderski ni to horror, ni czarna komedia o alternatywnej wersji świętego Mikołaja. Takiej, która morduje, zamiast zostawiać prezenty. Strasznie to raczej być nie mogło, nie jest to historia z potencjałem na pełnokrwisty (he he) film grozy. Ale dało się zrobić film nieco lepiej. „Świętego” można obejrzeć w czasie Bożego Narodzenia, najlepiej po kilku lampkach wina, w celu odprężenia się i wyrównania poziomu świątecznej słodyczy we krwi. Bo ileż można oglądać „Kevina” …
6. „Szkoła zgorszenia” (reż. Brett Simon)
Jeśli chodzi o zgorszenie, to przez chwilę mignęły tam kobiece atrybuty Mischy Barton. Nie jest zupełnie fatalnie i miło dla odmiany zobaczyć, jak nastoletnia miłość okazuje się być wielkim przekrętem, ale całość sprawia wrażenie zamierzonej stylizacji na pewien rodzaj kina. Stylizacji nieudanej, dodam. Szalony dyrektor z twarzą Bruce’a Willisa nie ratuje sytuacji, a momentami wręcz szkodzi humorowi obrazu. Dodatkowo chciałabym zapytać, dlaczego wszystkie najstraszniejsze patologie mają miejsce w szkołach katolickich?
7. „Odbicie zła” (reż. Sean Ellis)
Dokładnie tak. Tytuł świetnie oddaje poziom tego filmu. Miało być psychologicznie i ambitnie, wyszedł bełkot. Zapewne są widzowie, którzy zachwycą się mrokiem w duszy głównej bohaterki i rozłożą na części pierwsze schemat jej popadania w obłęd, udowadniając, że to wszystko ma sens. Ale to ten sam rodzaj widzów, którzy twierdzą, że wspomniana wyżej „Incepcja” to kino ambitne – po prostu niektórzy sądzą, że jeśli coś jest zagmatwane, niezrozumiałe i chaotyczne, a zamiast normalnych dialogów są przydługie okresy ciszy i urywane równoważniki zdań, to musi być sztuka. OTÓŻ NIE. „Odbicie zła” jest tego najlepszym dowodem.
8. „Siedmiu psychopatów” (reż. Martin McDonagh)
Zaskakująco dobry film. Spodziewałam się popłuczyn po Tarantino i serii „Ocean’s”, dostałam coś całkowicie innego. Z jednej strony brytyjski humor, ale nie na tyle brytyjski żeby zmęczyć jego przeciwników, po prostu nie dziwi fakt, że reżyser pochodzi z Królestwa. Co do zaskoczenia – cała parada niespodzianek, zaczynając od Colina Farrella, którego wreszcie da się polubić, przez Christophera Walkena w trochę innym niż zwykle charakterze, aż do drugiej połowy filmu, czyli godziny męskich rozmów na pustyni. Przy zwyczajowej porcyjce halucynogenów. Ciekawa konstrukcja, dobry humor, zdrowa dawka absurdu, nieco sprawnie przemyconej filozofii. Warto obejrzeć.
9. „The Vanguard” (reż. Matthew Hope)
Brak mi słów, żeby to opisać. Próbowałam, ale naprawdę – nie da się. Żeby zrobić tak zły film, naprawdę trzeba się postarać. Brak budżetu nie jest usprawiedliwieniem – „Cube” też zrobiono za (metaforyczne) grosze, a wyszło porażająco. Tutaj mamy do czynienia z potworkiem, o którym chcemy jak najszybciej zapomnieć.
10. „Hugo i jego wynalazek” (reż. Martin Scorsese)
Martin, dlaczego mi to robisz? Z jednej strony to chyba najładniej zrobiony film, jaki widziałam od dawna – piękne zdjęcia, świetne kostiumy i scenografia, boskie kolory i ogólnie uczta dla oczu, zwłaszcza w HD (nie ważcie się nawet oglądać tego w gorszej jakości). Czuć, że za kamerą stoi stary wyjadacz, a do scenariusza trudno się przyczepić. Główny bohater ma oczęta błękitne jak odzież wierzchnia Matki Boskiej i wytrzeszcza je do kamery w taki sposób, że serce zmiękłoby nawet zatwardziałemu grzesznikowi. Nie denerwuje nawet Sacha Baron Cohen, do którego czuję szczerą odrazę, a dla smaczku mamy Christophera Lee. Z drugiej jednak strony całość jest po prostu przydługa i nudnawa – akcja rozwija się niespiesznie i więcej tu emocji i przemyśleń niż wydarzeń. Samo w sobie nie jest to zarzutem, jednak w połączeniu z typowo dziecięcą tematyką nie wydaje się to do końca trafionym pomysłem. Koniec końców „Hugo” to dobra propozycja na popołudniowy seans z potomstwem, ale sami skupcie się lepiej na wizualnej części filmu, zamiast śledzić z uwagą losy głównego bohatera.