Nie czuję się wyzwolona. Żeby móc się wyzwolić, trzeba mieć najpierw coś, co zniewala. Zostałam wychowana w szacunku dla swojego ciała, ale bez specjalnego oddawania mu czci. Dbam o jego potrzeby, staram się, żeby służyło mi jak najdłużej, ale zakładam, że jeśli mam na coś ochotę to zrobię to nawet wtedy, kiedy mi owa rzecz szkodzi.
Tak, jestem hedonistką. Jem za dużo (co widać) – jeśli moje ciało jest świątynią, to taką z garażem na dwa samochody (cytując Garfielda). Palę (coraz rzadziej), chodzę późno spać, sport uprawiam okazjonalnie, a chociaż piję rzadko, to wciąż potrafię robić to spektakularnie. Ostatecznie nikomu tym nie szkodzę, moje wyniki badań (powtarzane dwa razy do roku) doprowadzają lekarza do łez prawdziwej dumy a i życiowo jakoś sobie radzę. Raz na wozie, raz nawozem, ale życie zasuwa do przodu jak wskazówka sekundowa i nie mam czasu rozczulać się nad drobiazgami. A takim drobiazgiem jest dla mnie to, co inni myślą na mój temat kiedy tańczę w knajpie boso i kiedy mam ochotę wyjść z tej knajpy niekoniecznie sama.
Wyznaję tylko jedną zasadę – do łóżka idzie się z kimś tylko wtedy, kiedy naprawdę ma się na to ochotę. W każdym innym wypadku jest to praca. Nie żebym widziała coś złego w zarabianiu w ten sposób – ostatecznie to nie moja sprawa, skąd inni biorą pieniądze na chleb. Nie widzę specjalnej różnicy między prostytuowaniem się za pomocą ciała a sprzedawaniem swojego umysłu. I chociaż może nie powinnam tego mówić głośno, ale uważam, że wykonywanie pracy, której się nienawidzi i pozwalanie codziennie na to, żeby pracodawca odbierał człowiekowi godność (kiedy patrzę na niektórych zatrudnionych znajomych, widzę w ich oczach wszystko oprócz godności) nie jest bynajmniej czymś, czym można się w towarzystwie chwalić. Ja wiem, że różne są meandry losu i nie wiadomo, jak mocno trzeba się będzie upodlić, żeby wyżywić rodzinę lub opłacić czynsz. To samo powie pewnie niejedna prostytutka. A ja powiem wprost, że chyba łatwiej byłoby mi stracić szacunek do własnego ciała, niż sprzedać duszę. Bo w praktyce błyśnięcie biustem na rurze przed pełną salą kosztowałoby mnie psychicznie mniej, niż znoszenie korporacyjnego mobbingu i słuchanie przez przez 8 godzin dziennie, że jestem nikim (wzięte z życia – na szczęście cudzego).
To tylko ciało. Tabuizujemy nagość, obarczamy ją wstydem. Bo niby to takie ludzkie, wyższe, przecież między innymi to właśnie odróżnia nas od zwierząt. Bo tacy jesteśmy cwani – nie potrafimy pozbyć się wewnętrznej bestii i na widok nagości nie myśleć o seksie, ale przecież możemy to obejść i zasłonić to, co kusi. Nie przezwyciężyć pożądanie, ale oszukać oczy. I to jest właśnie to, co ludzkie, w kontraście z tym, co w nas zwierzęce.
Ciało jest nieczyste – powtarza religia, wyrosła na jeszcze starszych religiach. Od tysięcy lat powtarzane jak mantra hasło wżarło się w powszechną świadomość i zbiera żniwo. Uważamy się za wyzwolonych, ale wciąż mamy poczucie winy – jeśli nie własne, to wpojone, które sprawia że nawet jeśli próbujemy tego nie dostrzegać, wciąż czujemy na sobie potępiający wzrok innych. Chociaż nikt nie odważył się nigdy powiedzieć mi wprost, co myśli na temat mojego trybu życia (zresztą nie jest wcale aż tak skandaliczny) i moich wyborów, często słyszałam "martwię się o ciebie". "Jak możesz tak żyć?" "Dlaczego to robisz, co chcesz udowodnić?". Nie muszę niczego udowadniać. Jak w przypadku wszystkich moich decyzji robię to – bo mogę. Żałuję jedynie tego, czego nie zrobiłam, nigdy tego, co już się stało. Obiecałam sobie, że nie będę sobie odmawiać niczego, co sprawia mi frajdę, pod warunkiem, że nie będę przy tym nikogo krzywdzić. Naprawdę się staram.
Z drugiej strony jest coś, na co zwróciliście mi uwagę, kiedy zadałam pytanie o seks na Facebooku – społeczny przymus bycia wyzwolonym. Mówienia głośno o tym z kim, kiedy i gdzie, chwalenia się swoją swobodą seksualną i tym, że nie ma to żadnego dla nas znaczenia. Mam taką teorię – coraz częściej odnoszę wrażenie, że to nie pruderia i wyzwolenie, ale coś zupełnie innego. Po prostu – kolejno – ludzie uwielbiają wpieprzać się w cudze życie z butami i za wszelką cenę chcą być w centrum zainteresowania. A mnie, szczerze mówiąc, naprawdę mało obchodzi to, że wśród moich znajomych są tancerki z klubów ze striptizem, pary, które czekały z seksem do ślubu, geje, lesbijki, dziewczyny szukające sponsorów i żony-utrzymanki, fani sado-maso i przebieranek, czy też zwolennicy jednorazowych przygód. Czy to jest mój problem, kto z kim sypia i z jakiego powodu?
Im dalej brniemy w kulturę, tym gorzej rozmawia się nam o ciele. Traktujemy je jak przedmiot i świetną zabawkę lub nie potrafimy mówić o nim wcale. Nagi biust, pośladki czy genitalia nie robią na nas większego wrażenia i nie protestujemy przeciwko markowanym scenom seksu w kinie (nawet europejskim), ale krzywimy się na myśl o Sashy Grey. Gdzieś w tym wszystkim gubi się aspekt posiadania ciała, które jest przecież moją i tylko moją własnością, ale jednocześnie od którego przetrwania zależy moje istnienie. Celowo nie wchodzę tu w zagadnienia metafizyczne, bo z jednej strony życie wieczne, ale nikomu nie pali się, żeby sprawdzić osobiście jak to naprawdę wygląda. Bo fakty są proste – chcemy żyć. Funkcjonować jako istoty fizyczne. Dlaczego więc mamy zaprzeczać temu, że ta fizyczność jest taka ważna.
Oddaliliśmy się od przyrody. Naszym podstawowym celem nie jest już prokreacja i przetrwanie. Popełniamy samobójstwa, uprawiamy seks nierzadko tak, jakbyśmy uprawiali jakiś sport – z przyjemnością i pasją, ale bez ideologii i głębszej refleksji. Nierzadko wyczynowo. I nie mogę powiedzieć szczerze, że jest to w porządku i służy nam jako ogółowi. Nie mogę też jednak tego ostatecznie zanegować – odpowiadam jedynie za siebie i ponoszę konsekwencje wyłącznie swoich błędów. Ale wszystkim, którzy zaglądają do mojego – lub czyjegokolwiek – łóżka, sypiąc garściami złotych porad na temat tego "jak żyć", wszystkim, którzy sądzą, że o wartości człowieka przesądza to, w jaki sposób traktuje swoje ciało, powiem tylko (i powiem to delikatnie, bo nie lubię być wulgarna w piśmie) – idźcie w cholerę.