Czasami ucieczka z miasta na weekend jest najlepszym, co możesz zrobić. Czy to tylko ja mam to wrażenie, że miasto wysysa z człowieka energię? Z jednej strony pompuje ogromne ilości adrenaliny i trzyma mnie w stanie ciągłej gotowości – bo nigdy nie wiadomo, kto zadzwoni, kto zapuka, czy jeszcze nie pojawi się jakaś okazja, żeby oderwać się od rzeczywistości. Z drugiej – każe za to płacić, a to, jak wysoka jest cena, czuję zwykle dopiero wtedy, kiedy bez świadomości padam do łóżka, zasypiając ze zmęczenia zanim jeszcze głowa dotknie poduszki. Nie zrozumcie mnie źle – lubię żyć w mieście. Lubię Kraków, może dlatego, że jest względnie małe, senne, że życie płynie dookoła mnie, a nie pędzi jak na jakiejś obłąkanej autostradzie. Czasami jednak nawet i to – to już zbyt wiele. Raz na jakiś czas muszę po prostu uciec.
Zawsze miałam wrażenie, że pobyt w rodzinnym domu to życie w wielkiej ochronnej bańce. W momencie, kiedy stawiam walizkę na podłodze i zdejmuję buty, czas przestaje płynąć, a przynajmniej mocno zwalnia. Nie docierają do mnie informacje z zewnątrz, nagle okazuje się, że nic nie muszę, że wszystko dzieje się bez mojego udziału. I jakimś cudem świat daje sobie beze mnie radę. To miłe uczucie. Długo śpię i budzę się spokojna, z takim samym spokojem zasypiam wieczorem, kiedy wracam ze spaceru z psem. Dobrze się odżywiam, długo siedzę w łazience nacierając się balsamami, resztę czasu dzielę sprawiedliwie między rodzinę, zwierzęta i książki. Czasami spotykam się z dawno nie widzianymi znajomymi, ale często bywa tak, że nie wspominam nikomu nawet słowem, że przyjechałam, że jestem. Chcę po prostu pobyć sama, nacieszyć się ciszą, rechotem żab w stawie za domem i tym, jak intensywnie pachnie tu mokra po deszczu ziemia.
Nigdy nie żałowałam tego, że stąd wyjechałam, że zostawiłam rodzinne miasto i dom za sobą. Wiem, że była to moja najlepsza decyzja w życiu. Ale dobrze mieć miejsce, gdzie można uciec. Nawet jeśli uciekamy tylko po to, żeby nabrać sił do nadchodzącej walki.