Szorty kulturalne vol. 7, czyli paranormalnie w internacie
Mówią mi, że powinnam pisać krócej. Mówią, że powinnam codziennie. Że nie powinnam codziennie. Że za mało zdjęć. Że za dużo wszystkiego. To nic. Nigdy nie byłam dobra z marketingu. Dajcie mi znać, kiedy stanę się nudna – bo to dopiero będzie poważny problem.
Za oknem pierwsze słońce, a we mnie dojrzewa myśl o bieganiu. Spacery zaczynają sprawiać mi coraz większa przyjemność, pogoda już niebawem osiągnie punkt kulminacyjny i nadejdzie ten moment, kiedy świat będzie idealny. Czyli maj. Myśl o tym trzyma mnie przy życiu i niecierpliwie wypatruję kolejnych dni. Oczywiście jednocześnie trwam w paranoi, histeryzując z powodu upływającego niepostrzeżenie czasu. Gdzie jest mój czas? Jest wiosna, jest ambiwalencja, jest chaos, jest wszystko. Witam w moim świecie.
Szorty to format, w którym streszczam, za sprawą jakich dzieł dopadła mnie ostatnio kultura. Zazwyczaj w wersji pop, bo ostatnie miesiące nie służyły specjalnie mojemu mózgowi. Żeby rozruszać nieco szare komórki, zostałam recenzentką Gildii Literatury – nie będę ukrywać, że o wiele wydajniej pracuję, kiedy mam bat nad głową i gonią mnie terminy. Nie to, żebym wyrabiała się na czas, ale z oceanu „Nie Zdążę” udaje mi się czasami wyłowić coś nadającego się do pokazania osobom postronnym. Tak czy inaczej, na pewno czytam więcej. Co jest dobre.
Dzisiaj w szortach zajmiemy się jednak filmami. Bo wiadomo, że niezależnie od tego, jak mało jest czasu, zawsze znajdzie się godzinka czy dwie na film. Oto znak naszej ery.
FILM
1. Big Love (reż. Barbara Białowąs)
Nareszcie to zrobiłam. Po ponad roku od publikacji tekstu na temat zaskakującego zachowania pani reżyser w obliczu miażdżącej krytyki wreszcie zdecydowałam się na ten krok. Starałam się nie być uprzedzona – w końcu negatywna opinia Walkiewicza to jedno, a całkiem pozytywny odbiór widzów też musi o czymś świadczyć. Szczerze mówiąc, wyciągając średnią ze wszystkich opinii, liczyłam na film, któremu wystawię ocenę wahającą się między 5 a 6 w skali Filmwebu. O, jakże się myliłam.
To po prostu bolało. Pierwsze pół godziny przetrwałam bez drgawek, myśląc sobie nawet, że krytyk nieco przeszarżował – szału nie ma, ale nie jest aż tak źle, żeby się znęcać. Fakt, jest nieco za dużo nagich biustów (właściwie jednego biustu) i scen seksu, które kompletnie niczemu nie służą, za to dłużą się niemiłosiernie (chociaż główna para zakochana jest naprawdę estetyczna i jest na czym oko zawiesić), ale kadry momentami są nawet ładne i w ogóle da się obejrzeć, jeśli człowiek dorzuci chipsy.
Wcale nie. Film zjeżdża po równi pochyłej, aby na finiszu wyłożyć się zupełnie u stóp widza w spektakularnej scenie fatalnie zagranego ataku, którą pozoruje Pawlicki. W teatrze to może by jeszcze przeszło – tam widzowie siedzą daleko i ruchy muszą być nieco przesadzone, nikt nie próbuje udawać, że to się dzieje naprawdę. Ale w „Big Love” ta jedna scena przesądza i zamiast oceny 2 wystawiam 1. Tego się po prostu nie da oglądać.
Takich źle zagranych scen jest o wiele więcej – Pawlicki nie przekonuje swoją neurotycznością, Hamkało budzi we mnie agresję i chęć przełożenia przez kolano. Kilka ładnych ujęć, będących nawiązaniami do klasyków kina, których nie znam, nie ratują filmu, który wydaje się być kolażem pomysłów pozbawionych spinającej je klamry. Największym problemem są jednak charaktery głównych bohaterów: dostajemy parę, która najwyraźniej powinna pozostawać pod ścisłą opieką lekarza psychiatry, a jednak biega luzem po mieście. Wszystko byłoby w porządku, gdyby widz dostał jakąś – chociaż najmniejszą – wskazówkę, czemuż, u licha, oni są tak popieprzeni?
Zaufajcie mi. Psychika ludzka nie wypacza się bez powodu. To, że Emilię zaniedbała matka, to za mało. To, że w Maćku zabito artystę – nie wystarcza. Barbara Białowąs próbuje wmówić widzowi, że jej bohaterowie nie mieli w życiu lekko (tak jakby ktoś miał) i dlatego wyrośli na toksyczne i niedojrzałe emocjonalnie duże dzieci. Stawia przed widzem zagadkę, której nie da się rozwiązać, nie pozwalając identyfikować się z żadną z postaci. Do pewnego momentu staramy się jeszcze zrozumieć jej bohaterów, później pozwalamy im samotnie stoczyć się w otchłań szaleństwa, obserwując ich zmagania z pobłażliwym uśmiechem. Historia Emilii i Maćka jest tak nieprawdopodobna jak postać matki Madzi – wszyscy wiemy, że gdzieś tam po świeci chodzą ludzie totalnie uszkodzeni, ale to nie znaczy, że musimy być wobec nich empatyczni.
Problemem „Big Love” jest nadmiar środków. Film jest przeładowany nawiązaniami, sztucznymi emocjami, absurdalnymi sytuacjami, które dezorientują widza i każą wątpić w autentyczność postaci. Momentami jest ładnie i kolorowo, ale patetyczne szaleństwo Emilii w połączeniu z neurotyczną osobowością Maćka może przemawiać co najwyżej do widza bardzo młodego, który jeszcze nie do końca potrafi zdystansować się wobec własnych emocji. „Big Love” osadzone jest w nierealnym świeci, w którym „kocha mnie / nie kocha mnie” stanowi o być i nie być. Wliczając wiersze, które pisałam (kierowana nieszczęśliwą miłością) w wieku lat 12, nie wiem, czy widziałam w życiu coś równie egzaltowanego. Ja tego nie kupuję.
2. LOL (reż. Liza Azuelos)
To nie jest ambitny film, nie będę Was okłamywać. Remake francuskiego obrazu o tym samym tytule nie ma jednak takich aspiracji. Jest dokładnie tym, za co się podaje – lekką komedią obyczajową dla nastolatek, jednak jedną z nielicznych, w które jestem w stanie uwierzyć. To wciąż tylko 5/10, ale w zalewie naprawdę durnych produkcji dla młodych dziewcząt, ta nie wydaje mi się aż tak potworna. I chociaż Demi Moore sprawia wrażenie, jakby naciągnęła sobie już wszystko, co było do naciągnięcia, a Miley Cyrus pokazuje jasno, że nigdy nie załapie się na Oscara (chociaż z drugiej strony, po tym jak dostała go Sandra Bullock, wszystko jest możliwe), to „LOL” można puścić małoletniej córce i mieć nadzieję, że po seansie dziewczę będzie chciało przyjaźnić się z mamusią tak jak Miley. Oczywiście, jeśli dziewczę jest uświadomione, bo chociaż wszystko odbywa się za zamkniętymi drzwiami i pod kołdrą, to seks jest tu obecny.
Pytanie tylko, po co oglądać remake, skoro wersja francuska jest rzekomo lepsza.
3. Niesamowity Spider-Man (reż. Marc Webb)
Niesamowity to on ma na pewno kostium. W ogóle w porównaniu do poprzedniej wersji wszystko tu jest super – od aktora odtwarzającego tytułową rolę, poprzez Emmę Stone, aż do fabuły. Film oczywiście podzielił fanów. Wielu uważa, że nowa wersja jest lepszą adaptacją komiksów, ja uważam, że z postaci Człowieka Pająka tak czy inaczej nie da się wycisnąć za wiele. No, chyba, że filmy zrobiłby Nolan. W rankingu „ekranizacje komiksów o superherosach” nieodmiennie prowadzi nolanowski Batman i długo się to nie zmieni. Niemniej nowa odsłona przygód Petera Parkera nie wypada źle – bohater wydaje się dość prawdopodobny (poza tym, że porusza się w niekonwencjonalny sposób) i sympatyczny, a film idealnie wpisuje się w kanon produkcji, które można obejrzeć z kumplami w towarzystwie kilku sześciopaków piwa. Ale nie oszukujmy się – nie jest to pozycja obowiązkowa. Jest po prostu dobrze. Jak na film o Spider-Manie, oczywiście.
4. ParaNorman (reż. Chris Butler)
Wspominałam ostatnio, że amerykańska maniera gloryfikowania outsiderów naprawdę zaczyna mnie drażnić – i niestety ta produkcja nie zmieniła mojego nastawienia. ParaNorman to kolejna próba przekonania widza, że jeśli jesteś uważany przez wszystkich za frajera, to znaczy, że jesteś wyjątkowy. Filmy takie jak ten, zamiast uświadomić wszelkiego rodzaju wyrzutkom, że mają tylko dwa wyjścia: dostosować się, lub być sobą i nie oglądać się na innych, starają się dać im nadzieję, że któregoś dnia okaże się, że to oni – ci, których nikt nie traktuje serio – dostaną szansę i będą mogli udowodnić, ile są warci. Problem w tym, że takie szanse zwykle nie przychodzą i moment, kiedy dziwny dzieciak zaczyna wyrastać na dziwnego dorosłego jest tym, kiedy zwykle jest już za późno na adaptację.
Nie jest to zła bajka – bo ogląda się przyjemnie i nawet patetyczne przemowy nie wypadają tu źle. Ale ParaNormanowi, mimo ładnego wykonania, brakuje „tego czegoś”, co sprawia, że nie można oderwać się od ekranu. Jeśli zaś miałabym oceniać aspekt wychowawczy, powiedziałabym, że takie produkcje mają szkodliwy wpływ na dziecko. Już lepiej puścić mu Miyazakiego.
5. Dwoje do poprawki (reż. David Frankel)
Jeśli jest gatunek filmów, którego nienawidzę, to są to komedie romantyczne. Nie to, że nie oglądam – zdarza mi się sięgnąć po takie obrazy, po czym z lubością pastwię się nad nimi, bo zdecydowana większość poraża brakiem poczucia humoru. A o ile mogę wybaczyć produkcjom tego rodzaju głupotę, to nuda jest w tym wypadku grzechem ciężkim.
„Dwoje do poprawki” na szczęście nie grzeszą. Śmieszą, kiedy mają śmieszyć, wzruszają, kiedy mają wzruszać. Nie jest to głęboki dramat obyczajowy, a lekka hollywoodzka produkcja, ale Meryl Streep i Tommy Lee Jones w obsadzie podnoszą jakość produkcji o 100%. Oczywiście mamy tu happy end, banalne stwierdzenie, że miłość jest dla każdego i w każdym wieku, uroczo niezgrabne próby zalotów i uwodzenia i domowe ciepełko. Słodko.
Czytałam krytyczne wypowiedzi na temat filmu zarzucające mu to, że jest niesmaczny i że podkopuje legendę Meryl. Trochę mnie to zaskakuje, bo pewnie nie byłoby mowy o żadnym zniesmaczeniu, gdyby na ekranie pojawiła się Katherine Heigl w łóżku z Ryanem Goslingiem. Smutny wniosek.
„Dwoje do poprawki” to moim zdaniem jedna z lepszych produkcji tego typu. Chociaż nie jest to właściwie komedia romantyczna, jest na pewno bliższa temu gatunkowi niż jakiemukolwiek innemu. Biorąc pod uwagę, że ów gatunek nie grzeszy spektakularną liczbą produkcji nadających się do oglądania na trzeźwo, jest to miła odmiana.
6. Internat (reż. Mary Harron)
To, co mogło być klimatycznym thrillerem psychologicznym, zamienia się szybko w jeden z najbardziej idiotycznych pseudohorrorów ostatnich lat. Najbardziej przerażająca jest Lily Cole, a właściwie jej brwi – nie wiem, kto mojej ukochanej modelce zrobił taką krzywdę, ale powinno się go za to wybatożyć. Jak wiadomo, największe brewerie (także seksualne) dzieją się zawsze w katolickich szkołach dla dziewcząt, więc nikogo nie powinno dziwić, że małe degeneratki i w „Internacie” biegają sobie w mundurkach pod tytułem „marzenie pedofila” pod czujnym okiem matki przełożonej. Jest trochę tryskającej krwi, sporo chodzenia po parapecie (zewnętrznym), wchodzenia przez okno (zamknięte) i nawiedzone szepty. Oraz MROŻĄCA KREW W ŻYŁACH HISTORIA o wampirze. „Internat” ogląda się z niedowierzaniem i pełną smutku zgrozą. Bo jeśli w tym kierunku zmierza gatunek, to I don’t want to live on this planet anymore.
7. Sin City – Miasto grzechu (Robert Rodriguez, Frank Miller, Quentin Tarantino)
Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam tak rozczarowana filmem. Uwielbiam większość aktorów, którzy tu grają, kocham Tarantino, lubię komiksowy, przerysowany styl i nawet wybuchy Rodrigueza sprawiają mi niemałą frajdę. I pomimo tego wszystkiego oglądanie „Sin City” było dla mnie doświadczeniem nieco męczącym. Rzecz nie w tym, że jest to film fatalny – po prostu określenie „niezły” to wszystko, na co mogę się zdobyć. Wbrew zachwytom publiczności uważam, że pod względem psychologicznym jest to produkcja tak płytka, jak brodzik w kabinie prysznicowej u mojego kumpla, z którego zawsze wylewa się woda. Od strony wizualnej jest świetnie – czerń i biel wydobywają detale, podkreślają dynamikę scen. Jednak to, co w komiksie jest naturalnie przyjętą przez widza konwencją, tutaj wypada sztucznie i pompatycznie. Gdyby nie graficzna forma tej produkcji, nie byłoby moim zdaniem o czym rozmawiać. Jest nieźle. I to wszystko. Tak to bywa, kiedy oczekuje się zbyt wiele.
8. Sztuka reklamy (reż. Doug Pray)
Film miałam okazję obejrzeć ostatnio podczas reklamowych pogaduch blogerów w Nowych Horyzontach we Wrocławiu. Chociaż dookoła unosił się zapach darmowego alkoholu wyciąganego gorączkowo z giftboxów umieszczonych pod siedzeniami, naprawdę wciągnęła mnie historia reklamy w USA.
Lubię filmy dokumentalne – oczywiście nie na każdy temat i nie zawsze, ale jest to miła odskocznia od sztucznie utworzonej fabuły. Ryzyko polega na tym, że dokument jest silniejszym narzędziem manipulacji – oglądając film fabularny, dajemy reżyserowi kredyt zaufania, nie tracąc przez cały czas kontaktu z rzeczywistością. Pozwalamy się oczarować, ale mamy wciąż świadomość, że nic z tego, co widzimy na ekranie, nie dzieje się naprawdę. Kino dokumentalne próbuje przedrzeć się przez sceptycyzm – łatwo zapomnieć, że rzeczywistością też da się manipulować. Poprzez dobranie odpowiednich sytuacji, osób i wypowiedzi reżyser przedstawia nam nie obiektywną prawdę (NIE MA OBIEKTYWNEJ PRAWDY!), ale własną wizję świata. Od nas zależy, czy uwierzymy mu na słowo, czy zweryfikujemy fakty.
„Sztuka reklamy” nie jest obrazem obiektywnym i z pewnością nie demaskuje ciemnej strony branży. Nie jest może peanem na jej cześć, ale z pewnością działa inspirująco, pokazując idee schowane za wielkimi bilboardami. Mimo, że jesteśmy cyniczni i nie wierzymy już w to, że za kampaniami stoi coś więcej niż żądza pieniądza, warto prześledzić historię zjawiska i proces twórczy. Bo takie filmy pozwalają wierzyć w to, że reklama jest także formą sztuki, a ludzie pracujący w branży nie muszą być wcale zakłamanymi, śliskimi japiszonami, którzy próbują sprzedać nam wszystko bez względu na potrzeby.
9. Bliżej (reż. Mike Nichols)
Sorry, ale NIE. Pomimo, że nie jest to zły film, przytłoczyła mnie dawka uczuć na centymetr kwadratowy. „Bliżej” jest filmem z cyklu „każdy z każdym” lub „tobie na złość”. Mamy dwie pary = 4 osoby = 2 kobiety + 2 mężczyzn, z tych składowych układamy wszystkie możliwe heteroseksualne konfiguracje na wzór swingersów i patrzymy, jak przetaczają się wielkie namiętności. Tylko jedna z postaci jest na tyle rozsądna, żeby po angielsku zniknąć i rzucić ten miłosny kwadrat w cholerę, niestety robi to dopiero pod koniec, każąc widzowi męczyć się i zgadywać, kto z kim i dlaczego. Film jest nieźle zrobiony i zagrany, więc oglądanie go nie przyprawia o drgawki, ale z drugiej strony jest lekką stratą czasu – nie wnosi nic poza zniecierpliwieniem i poczuciem zdumienia, że w tym wieku można wciąż zachowywać się jak nastolatek, który nie może zdecydować się, czego właściwie chce od życia. Miał być – chyba – wnikliwy obraz czworga ludzi targanych namiętnościami i zniewolonych przez wewnętrzne rozdarcie, wyszło kino dla lasek, którym wydaje się, że miłość to największa zagadka świata. Nie lubię.
10. Bestie z południowych krain (Benh Zeitlin)
„Bestie” balansują na krawędzi kiczu. Na szczęście reżyserowi udaje się nie przekraczać tej cienkiej granicy i na 1,5 godziny zmusza widza do zawieszenia racjonalnego myślenia. Powiem szczerze, że bałam się tego seansu – miałam wobec filmu ogromne oczekiwania, ale jednocześnie nie byłam pewna, że „magia” i „afirmacyjny ton”, o których wszyscy mówili, nie będą w moich oczach tandetne i przesadzone. Nie są. „Bestie” to przede wszystkim refleksja na temat człowieka i natury, odnajdywania swojego miejsca w świecie, priorytetów i walki o niezależność oraz wolność. Nie popłakałam się ze wzruszenia, ale film ma swoje momenty – kogoś bardziej wrażliwego niż ja z pewnością rozmiękczy. Piękna rzecz. Więcej na temat filmu przeczytacie u Zwierza – ten tekst powie Wam wszystko, co i jak chciałabym powiedzieć.