W ciągu ostatnich tygodni obejrzałam masę filmów – poniżej znajdują się opisy jedynie kilku z nich. Większość to typowe średniaki, bo migające obrazki równoważą mi wysiłek intelektualny konieczny do czytania, ale znalazł się także czas – dzięki bogom – na głośne produkcje z zeszłego roku. Kultury – wbrew tytułowi posta – dzisiaj jak na lekarstwo, ale nie samą kulturą człowiek żyje. Polecam, nie polecam, zobaczcie sami.
FILM
1. Frankenweenie (reż. Tim Burton, 1984)
Lepsze, bo pierwsze. Także dlatego, że krótsze. Wspominałam już kiedyś, że myśląc o Burtonie uderzył mnie pewnego dnia paradoks odkrycia, że teoretycznie to go lubię, ale tak naprawdę nie podobał mi się żaden jego film. Przynajmniej na tyle, żeby głośno się nim zachwycać. Wszystkie są ładne i dopracowane, ale i infantylne, jakby ta cukierkowa strona przeważała nad tym, co creepy. Warto obejrzeć jako ciekawostkę, jeśli planujecie spędzić wieczór z nową, rysunkową wersją. Przyjrzyjcie się przy okazji, kto gra matkę Victora i zastanówcie się, gdzie widzieliście wcześniej tę panią…:)
2. Frankenweenie (reż. Tim Burton, 2012)
Animowany remake przygód młodego doktora Frankensteina i jego psa. Jeszcze bardziej najeżony aluzjami i cytatami z klasyków niż oryginał. Fabuła, która w pierwotnej wersji zajmowała ok. pół godziny, tutaj została rozciągnięta do 1,5h i napompowana nieco zbędnymi detalami. Koniec końców ogląda się przyjemnie, ale bez uniesień – jest ładnie, grzecznie, poprawnie. Niech Was nie zmyli pies-zombie i niewidzialna rybka – tu naprawdę nie ma się czego bać. Niestety, klimatu też jest jak na lekarstwo.
3. Skyfall (reż. Sam Mendes, 2012)
James Bond zraniony. Nowe części przygód agenta 007 są nieco kontrowersyjne na tle kultowej klasyki – w „Casino Royale” dowiadujemy się, dlaczego jego serce jest bezpowrotnie zamknięte dla kobiet, „Quantum of Solace” jest tak fatalne, że szkoda o nim mówić, a w „Skyfall” widzimy upadek. Z piedestału skondensowanej męskości i niezniszczalności Bond zostaje wręcz zdmuchnięty, a jego powrót do zdrowia – zarówno psychicznego jak fizycznego – jest procesem żmudnym i nie do końca udanym. Jak stwierdziła moja przyjaciółka, właśnie to może się nie podobać – na naszych oczach umarła bowiem ikona. James Bond okazuje się nie być superbohaterem – jest człowiekiem z krwi i kości, w dodatku odczuwającym upływ lat. Jego ciało trzyma się w żelaznym uścisku woli, ale kiedy także ona zaczyna pękać, mit 007 rozpada się na kawałki.
Niech będzie to jasne – nie znoszę filmów o Bondzie. Nie pociągali mnie nigdy Roger Moore i Pierce Brosnan, a do Seana Connery’ego mam słabość, chociaż nie w tej roli. Agent 007 jest dla mnie sztuczny, nieludzki, jakby wykonany na zamówienie widza. Nie wierzę mu. Może właśnie dlatego pokochałam nową odsłonę cyklu – Daniel Craig dodał postaci naturalności i wlał w nią krew. Widzę cierpienie Bonda, który po raz pierwszy nie jest robotem bez szwanku wychodzącym z każdej potyczki. Dlatego, pomimo wszystkich usterek i niedociągnięć, „Skyfall” jest dla mnie drugim najciekawszym filmem z serii. Zaraz po „Casino Royale”.
4. Django (reż. Quentin Tarantino, 2012)
Do filmów Tarantino dojrzewałam długo. Właściwie dopiero „Kill Bill” przekonał mnie do specyficznego poczucia humoru reżysera, a „Pulp Fiction” pokochałam za trzecim lub czwartym razem. Tarantino staje się z obrazu na obraz coraz lepszy i mało kto odważyłby się powiedzieć, że dzieło swojego życia ma już za sobą. „Django”, druga część „trylogii zemsty”, musiał zmierzyć się z ogromnymi oczekiwaniami. O „Bękartach wojny” mówili jeszcze nie tak dawno niemal wszyscy i nawet zagorzali fani przyznawali, że mają wątpliwości, czy Quentin podoła i tym razem.
Podołał. „Django” skrzy się od aluzji, cytatów, humoru i to wszystko jest tak ze sobą zgrane, że nawet nieznający punktów odniesienia widz będzie bawił się wybornie pomimo niewiedzy. Jak zawsze świetny DiCaprio, bardzo dobry Jamie Foxx, obłędny Samuel L. Jackson i – jak wisienka na torcie – Christopher Waltz, który w swojej kolejnej głośnej roli próbuje zakasować samego siebie. O konkurencję dla niego jest bowiem coraz trudniej.
Django to niesamowita muzyka („Freedom”!!), widowiskowe plenery, energia i szalona jazda bez trzymanki. Widz podczas seansu doskonale wie, kto tutaj bawi się najlepiej – jest to sam Tarantino, który po raz kolejny puszcza oko do widowni i galopuje przez prerię, lekceważąc schematy i zasady. Teraz czekamy już tylko na „Killer Crow”.
5. Pamięć absolutna (reż. Len Wiseman, 2012)
Podobnież to remake jest, ale nie starczyło mi hartu ducha, żeby sięgnąć po oryginał. Ponoć jest lepszy. Mam nadzieję, bo tutaj, jak to się mówi, nic nie urywa.To kolejny amerykański film z cyklu akcja/sci-fi, czyli „zabawmy się z pamięcią/czasem/kosmitami i dorzućmy do tego brawurowe pościgi, sporo kaskaderki i fajne laski”. I właściwie do tego można sprowadzić cały film – jest to przykre o tyle, że fabuła opiera się podobno na opowiadaniu Dicka „Przypomnimy to panu hurtowo”. Opowiadania nie czytałam, ale znam twórczość Dicka na tyle, żeby stwierdzić, że ktoś tu musiał po drodze coś schrzanić.
Można obejrzeć. Z kumplami, przy piwie, w ramach samczych rozrywek (ja na przykład mam czasami potrzebę zaznania samczych rozrywek, nie wiem jak Wy), rzucając czasami komentarzami „kurwa, ale przypierdolił” i „fajna dupa”. Taki to właśnie jest film.
6. Baby są jakieś inne (reż. Marek Koterski, 2011)
Szału nie ma. Od czasów „Testosteronu” nie powstało chyba nic, co umiejętnie wbijałoby szpilkę kobietom. „Baby” to jakby średnio udana próba powiedzenia „jesteście stuknięte, ale i tak was kochamy”, jednak słowa te, ukryte w narzekaniach dwóch pantoflarzy zmierzających gdzieś przed siebie, nie mają mocy i nie budzą żadnych emocji. Jest kilka zabawnych uwag, jest także kilka banalnych. Dobór arsenału jest jednak nieco zaskakujący – Koterski dokucza kobietom przybierającym drugie nazwisko, a w spokoju zostawia te, które chodzą stadami do toalety?
Prawdopodobnie jest to najsłabszy film Koterskiego – nie fatalny, bo ma swoje momenty, ale jednak poniżej poziomu, jakiego po reżyserze „Dnia świra” można by oczekiwać. Obejrzeć można. Pytanie – po co?
7. Smerfy (reż. Raja Gosnell, 2011)
Przyglądanie się, jak ktoś wykańcza bohaterów Twojego dzieciństwa nigdy nie jest rzeczą miłą. Ale nie jest tak źle, jak mogłoby być – chociaż brak tu klimatu starych „Smerfów”, to w kategorii produktu familijnego film – można powiedzieć – nawet się broni. Oglądanie Barney’a Stinsona jest co prawda nieco dziwne, kiedy udaje on, że nie jest notorycznym podrywaczem tylko oddanym partnerem, ale nieświadomie niczego dziecko łyknie i to kłamstwo. Dla dorosłych – jedynie w charakterze ciekawostki. Niezbyt ciekawej ciekawostki.
8. Niepamięć (reż. Joseph Kosinski, 2013)
Moją recenzję możecie przeczytać TUTAJ.
9. Och, Karol 2 (reż. Piotr Wereśniak, 2011)
Oglądając polskie komedie zawsze się zastanawiam, gdzie w historii naszego kraju przypadł ten moment, kiedy poczucie humoru gwałtownie zdechło. Przecież jeszcze kilkanaście lat temu śmialiśmy się na „Kilerze” i „Chłopaki nie płaczą” – być może żarty nie były tam wyrafinowane, ale były JAKIEŚ. Trafiały w nasze narodowe gusta, do dziś bawią przynajmniej dwa pokolenia. Co się stało? Owszem, kino niszowe rozwija się ponoć całkiem nieźle, ambitne dramaty mają coraz większe grono fanów, ale komedie…cóż, nie jest wesoło. „Och Karol 2” nieudolnie odgrzewa stary (chociaż w oryginale wciąż dość smaczny) kotlet i nawet próby autoironii (na temat Adamczyka, która zagra każdego Karola jakiego się da) nie ratują tematu. Komedia o podłożu erotycznym zamieniła się w najbardziej pruderyjny film o seksie, jaki kiedykolwiek powstał w Polsce. Och, Karol – daj już spokój.
10. Pewnego razu w Rzymie (reż. Mark Steven Johnson, 2010)
Takie filmy oglądam zawsze w wersji z lektorem. Ustawiam na „bardzo głośno” i sprzątam, prasuję ciuchy, segreguję rzeczy do prania. W tle słyszę radosne szczebiotanie bohaterek i wiem, że jeśli nie będę wpatrzona w ekran przez cały czas to i tak nic ważnego mnie nie ominie. Jeszcze bardziej lubię oglądać je razem z siostrą – zasiadamy w fotelach, bierzemy coś do przegryzienia i staramy się jak najszybciej odgadnąć całą fabułę łącznie z zakończeniem – nasz rekord to 8,5 minuty. Cóż, powiedzmy to sobie wprost: komedie romantyczne to po prostu kino klasy Y, poza nielicznymi szlachetnymi wyjątkami. Pamiętam, że śmiałam się na „Crazy, Stupid Love” i na „Forgetting Sarah Marshall” (bo poczucie humoru jest tam nieco bardziej prostackie niż zwykle, poza tym kocham Russella Branda i Jasona Segela, a Mila Kunis to fajny, zadziorny kociak). Natomiast kultowe i nieskończenie ckliwe „Love, actually” to już zdecydowanie nie moja bajka. „Pewnego razu w Rzymie” to film, który puszcza się po zerwaniu z chłopakiem albo podczas babskiego wieczoru, kiedy wino skutecznie zwiększa tolerancję na kicz. Urocza, przewidywalna komedyjka z kilkoma zabawnymi scenami – być może nie wyróżnia się niczym wyjątkowym na tle produkcji z tego gatunku, ale przynajmniej nie przyprawia o uśmiech zażenowania. A to już i tak duży plus.
KSIĄŻKA
1. Katherine Boo – „Zawsze piękne”
Moją recenzję znajdziecie TUTAJ.
2. Magdalena Samozwaniec – „Piękna pani i brzydki pan”
Moją recenzję znajdziecie TUTAJ.